Szukaj na tym blogu

czwartek, 31 grudnia 2009

„Straż nocna” (“Nightwatching”), (2007) - reżyseria Peter Greenaway




Tadeusz Sobolewski w swej ciekawej recenzji Rembrandt jako filmowiec („Gazeta Wyborcza”)  ma rację, że film Greenawaya „Straż nocna” w dużej mierze jest bardziej o nim samym, niż o Rembrandtcie. Jest spojrzeniem na XVII-wieczny Amsterdam jako metropolię, w której sukces, pieniądze i seks określają nowożytne/nowoczesne życie. Angielski reżyser stawia trudną do udowodnienia tezę, że słynny obraz z 1642 r. w nowej koncepcji portretu był początkiem upadkiem wielkiego artysty, gdyż zawarte zostały w nim oskarżenia o morderstwo. Jednak są w nim zawarte różnego rodzaju aluzje do przedstawionych postaci straży, jest ich dwuznaczność. Ale dlaczego sportretował się w nim sam artysta?

To nowy rodzaj monumentalnego  portretu syntetycznego, poza ówczesnym stylem, który zapowiada technikę fotomontażu łączącego różnego rodzaju wydarzenia czasowe w znaczeniu metaforycznym. Wszakże barok był wiekiem alegorii. Co skrywa ten tajemniczy i wzniosły w swej formie obraz z Rijksmuseum w Amsterdamie? Ironię wobec portretowanych czy też aluzje do pedofilstwa, wykorzystywania seksualnego i w końcu morderstwa, jak chce tego angielski reżyser. Na to niezwykle trudne pytanie nie sposób odpowiedzieć, ale mogą zająć się nim historycy sztuki. Warto przy okazji wspomnieć, że drugim fotograficznym malarzem tej epoki, wykorzystującym camera obscura i powstałe w niej deformacje kolorystyczne był w tym samym czasie Vermeeer van Delft.

Film nie pokazuje Rembrandta jako artystę pełnego rozterek moralnych. Jego postać wydaje mi się spłycona i niewłaściwie zarysowana. Przedstawiony został jako człowiek sukcesu, ówczesny gwiazdor, realizator wielkich komercyjnych zleceń. Ale w wielu jego obrazach, grafikach i rysunkach widać zainteresowanie tematami odrzucanymi przez ówczesną teorię sztuki, jak: żebracy, inwalidzi czy Żydzi. W innych poszukiwał mistycznego uniesienia religijnego i cała jego twórczość, pomimo, że tworzona w protestanckiej Holandii, była zakorzeniona i poszukiwała ratunku w religii. Tego istotnego aspektu zupełnie zabrakło w przenikliwym utworze Greenawaya. W tym niezwykle ciekawym pod względem malarskim filmie zabrakło także analizy psychologicznej przedstawionych postaci, jak zwykle w twórczości tego postmodernistycznego twórcy, który jako zdeklarowany ateista podkreśla jego materialny wymiar świata.

Film jest ten przede wszystkim zarysowaniem tła epoki i jednej strony życia Rembradta. Do 1642 r., czyli śmierci jego żony Saski, był on człowiekiem sukcesu. Potem zaczął się finansowy i przede wszystkim życiowy upadek tego największego ówczesnego artysty europejskiego. W końcu w 1656 r. stał się bankrutem. Ale nie był to upadek artystyczny. Do końca życia pozostał wybitnym malarzem, o czym świadczą takie obrazy, jak: „Powrót syna marnotrawnego” czy „Autoportret”. Artystą, który nie poddał się trwodze życia i poszukiwał w nim swego spełnienia. Co ciekawe, wbrew postawie postulowanej przez hedonistę Greenawaya, Rembrandt ocalenie odnalazł w Starym Testamencie, który do końca był jednym z jego najważniejszych inspiracji.

piątek, 25 grudnia 2009

Święta - fotografia, kartki (rok 2009)










Teraz, w najważniejszym momencie czasu mitycznego i symbolicznego znika sztuka, a właściwie ukrywa się w Świętach i w życiu religijnym. Sztuka sama w swym najlepszym wydaniu staje się mitem i poświęceniem. Kto nie wierzy w moje słowa niech przeczyta książkę lub obejrzy film "Uczta Babette" (reż. Gabriel Axel) lub spojrzy na zamieszczone poniżej fotografie i grafiki. Publikuję je, bo sprawiają mi wielkie radości. Ten podnosiły czas spędzamy z najbliższymi. Składamy sobie życzenia, oczekując na spełnienie marzeń. Do tego również służy sztuka.

Oto niektóre z fotografii i grafik, jakie otrzymałem od następujących artystów:

Piotr Wittman
Stanisław Kulawiak
Stanisław Woś
Tadeusz Żaczek
Grzegorz Jarmocewicz
Ken Matsubara
Michał Sosna
Andrzej Dudek-Dürer
Janusz Leśniak

Cieszmy się tymi "małymi" dziełami w ten Wielki Czas!

czwartek, 17 grudnia 2009

Marek Janiak mydli oczy. Tylko komu?


04.12.09, czyli prawie na Mikołajki w "Gazecie Wyborczej" opublikowano w dziale "Męska muzyka gra co piątek" wywiad z Markiem Janiakiem z Łodzi Kaliskiej pod jakże znamiennym tytułem Niech sczezną mężczyźni - pierdołowate pomyłki natury. Znaleźliśmy się w ten sposób nie w dziale kultury, tylko w dziale "męskim", w którym być może niedługo powinna także wypowiadać się Katarzyna Kozyra, tworząca "męskie" prace na temat kastracji. Zresztą w podobnym duchu, (choć programowo bez ducha), jak Łódź Kaliska. Granice ulegają zatarciu, podział na męskie i żeńskie staje się czasem bezpłciowy.

O czym mówił w rozmowie z Wiolettą Gnacikowską Marek? Powtarza od lat te same stereotypy, czasami popada w sprzeczności, gdyż raz na początku rozmowy z "GW" walczy z tradycją romantyzmu, kiedy indziej zaś mówi o romantycznym i pięknym przedstawianiu kobiet. Ale niewiele ma powiedzenia na temat sztuki czy fotografii i tu skrywa się prawdziwy dramat! Nawet takie określenia, jak "sztuka" nie padają, czyli artysta znalazł się poza nią, na bezdrożach postsztuki.

Co widzimy na okładce "GW"? Zdjęcie Łodzi Kaliskiej obok twarzy Romana Polańskiego. Chodzi o sensację i tylko o nią, gdyż takie zestawienie mówi samo przez siebie (per se). Marek Janiak został takim samym towarem reklamowym, jak Polański, różnica polega tylko na tym, że za zdjęcie słynnego reżysera wychodzącego z więzienia miano płacić ok. 500 tysięcy dolarów, ale nikt chyba go zrobił, mimo, że na "towar" czatowały watahy paparazzich. Twarz Marka jest zaś jak na razie darmowa, więc pozostaje tylko nadzieja w goliznach pań klonowanych przez Łódź Kaliska.

W wywiadzie znajdziemy wypowiedzi Marka o operacji plastycznej, siwiźnie czy łysych facetach, ale najciekawsze są sformułowania o szczęściu. Wypowiedź jest tak głęboka, prawie w duchu platonizmu, że zacytuję ją w całości bez komentarza.

"Wioletta Gnacikowska: Kiedy jesteś szczęśliwy? M. Janiak: - Gdy dzieci są szczęśliwe. Jak mam satysfakcję, że coś się udało w sztuce, miłości, seksie czy projektowaniu. Kiedy mam satysfakcję intelektualną z błyskotliwego skojarzenia albo zgrabnego dowcipu. Kiedy coś dobrego dzieje się w Łodzi, a nawet gdy polscy sportowcy zdobywają medal. Jak w czasach Kazimierza Górskiego polscy piłkarze zdobywali mistrzostwa olimpijskie, wtedy byłem szczęśliwy. Jak wszyscy".

Komu poza sobą Marek mydli oczy? Tym wszystkim, którzy w ostatnich wystawach Łodzi Kaliskiej doszukują się czegoś intrygującego czy istotnego. Jest to prawdziwa, nie zaś postulowana, jak w latach 80. "sztuka żenująca".

piątek, 11 grudnia 2009

Stanisław Kulawiak czy Witold Krassowski? Dwie koncepcje reportażu

Wystawa i opublikowany album Stanisława Kulawiaka "Na peryferiach PRL. Fotografie z lat 1974-89" przeszedł bez echa, jak zdecydowana większość albumów i książek o fotografii. Dlaczego brak jest recenzji czy omówień? Należy o to spytać redaktorów pism artystycznych i dzienników czy takich organizacji, jak ZPAF, która zamiast koncertów muzyki klasycznej mogłaby zorganizować sesję o reportażu lat 80. czy 90., nie mówiąc już o zamieszaniu spowodowanym konkursem w Kielcach, o którym szkoda nawet pisać, ale można zajrzeć do kieleckiego dodatku "Gazety Wyborczej".

W albumie Kulawiaka ujrzymy jego historię rodzinną, pobyt w Krakowie do początku lat 80., powrót do Ostrzeszowa i związane z tym fotografowanie egzotyki PRL, wraz z jego śmiesznością czy tragifarsą. Ale w tym jakże prostym widzeniu i ujmowaniu świata przebija smutek oraz siła ideologii marksistowskiej, jeśli taką rzeczywiście reprezentowała. Być może była to ułuda wielkości?

Słusznie Adam Sobota uważa Kulawiaka za ważnego obserwatora życia społecznego w koncepcji "fotografii socjologicznej", który rejestrował także autentyzm życia religijnego w latach 70. jak i 80. Wartość jego zdjęć nie polega na wypracowaniu własnego stylu, ale na wykorzystaniu szerokiego spektrum, w jakim uchwycił polską rzeczywistość szarej i pozornie bezbarwnej prowincji. Z tego powodu jest to istotny zapis.

Kilka dni temu ukazał się kolejny album pokazujący podobną panoramę życia polskiego "Powidoki z Polski" Witolda Krassowskiego. Towarzyszy mu wielka kampania reklamowa, np. w postaci zdjęć ustawionych w centrum Warszawy. M.in. napisano, w sposób zupełnie nieopowiedziany: "Doczekaliśmy się wydania albumu, o którym już przed premierą można było powiedzieć, że będzie najważniejszą książką fotograficzną ostatniego dwudziestolecia w Polsce". W "Rzeczpospolitej" w tekście Moniki Małkowskiej padło kolejne określenie, znowu nieuprawnione - "wybitny fotograf". Dlaczego wybitny, czy dlatego, że był nagradzany na World Press Photo? Spytam jakie muzea zachodnie czy polskie wystawiały prace tego autora? Jakie ma ceny na rynku sztuki? Mniejsza o odpowiedź, która jest jednoznaczna.

Dlaczego recenzenci w żadnym z tekstów nie analizują stylu fotografii Krassowskiego? Nie dostrzegają np. kontynuacji tradycji portretu Krzysztofa Gierałtowskiego, nie wiedzą o nawiązaniu do fotografii amerykańskiej z lat 40. czy 60., czy polskiego reportażu z lat 70. Tak nie wiedzą, bo jest to dla nich człowiek mediów i to wyznacza granicę sukcesu, którą ma zagwarantować popularny dziennikarz Jacek Żakowski. Tylko, co on wie o historii fotografii? Rodzą się inne istotne pytania, czy Krassowski nie pasożytuje na fotografowanych rozebranych dziewczynach? Czy nie cieszy się niczym łowczy, który schwytał atrakcyjną zdobycz? Niestety, znam takie zdjęcia tego autora. Nie wiem do końca na czym ma polegać jego wizja lat 80., nawet nie chcę wnikać w jego świat, który jest mi obcy w przeciwieństwie do zdjęć Kulawiaka.

Dlatego, jeśli ktoś interesuje się polskimi przemianami lat 80. i fotografią polską tego okresu, to zdecydowanie polecam pierwszy z albumów, nie mówiąc o jego konkurencyjnej cenie. Pamiętajmy, że media są zainteresowane sobą, nie zaś rzetelnością w recenzowaniu wydarzeń artystycznych, w tym wydanymi książkami czy albumami. Dlatego z reguły nie wiedzą czy jest im zupełnie obojętne to, że ukazał się wielce interesujący album Kulawiaka.



wtorek, 8 grudnia 2009

"Człowiek jest snem cienia. Janusz Leśniak" (w Muzeum Historii Fotografii w Krakowie)






Muzeum Historii Fotografii w Krakowie prezentuje duży przegląd prac Janusza Leśniaka pt. "Janusz Leśniak – „Człowiek jest snem cienia”". Jego tzw. „leśniaki”, czyli zdjęcia własnego cienia, są już klasyką fotografii polskiej. Wielu ich nie docenia. Inni, jak ja czy Andrzej Saj uważamy je za jedne z najważniejszych polskich dokonań. Są one rozwijane niezwykle konsekwentnie od przełomu lat 80/90. XX wieku są wizualne, piękne w swym obrazowaniu fotograficznym, potem nieoczekiwanie malarskim (zdjęcia z Łańcuta), a obecnie w mandalicznych pracach przybliżających się do zagadnienia „pełni”.

Czy Janusz Leśniak doszedł do granic obrazowania? Tego nie wiemy, tego też nie wie sam artysta. Bada jego granice i przesuwa je ku kolejnym para religijnym aspektom. Należy zaznaczyć, że krakowski artysta wybrał bardzo trudne zadanie, polegające na tworzeniu fotografii monotematycznej, przypominającej trochę zamysł i projekt obrazów liczonych Romana Opałki z końca lat 60.

Czym jest cień? Jak go analizować? Proszę przeczytać na ten temat, Drogi Czytelniku, m.in. w tekście wstępnym do bardzo dobrego katalogu wydanego w Krakowie. Autorem tej kolejnej analizy „leśniaków” jest tym razem Marek Janczyk, który dodał następne interpretacje. Pisał m.in. „Prezentowane prace powstały w miejscach i sytuacjach wypełnionych ciszą, skupieniem, spokojem i pozytywną energią.” O energii w sztuce pisze się bardzo dużo. Rozpoczął chyba Wassilij Kandinski w pracy „O pierwiastku duchowym w sztuce” (1916). W sensie pozytywnej energii głównie teoretycznie zajmował się nią m.in. Andrzej Lachowicz już w końcu lat 70.

Z pewnością prace Janusza Leśniaka prezentują „pozytywną energię”. Tylko jak tego dowieść, jak przekonać wątpiących? Poza samą wrażliwością postrzegania, gdyż sztuka opiera się także na kategorii wrażliwości, Lesniak mógłby opowiedzieć historię z udziałem swego kilkunastoletniego wnuka, który ujrzał mandalę z fotografii dziadka, kiedy w czerwcu 2009 jego zdrowiu groziło ogromne niebezpieczeństwo.

Zachęcam autora, bo jest jeszcze na to czas, aby opisał swoje doświadczenia i przeżycia związane z fotografowaniem cienia. Z pewnością byłby to kolejny krok do zwiększenia ich i tak wyjątkowego znaczenia w najnowszej polskiej fotografii.

Więc jadę do Krakowa, aby skonfrontować zdjęcia cienia z ich realnym działaniem estetyczno-psychologicznym!

środa, 2 grudnia 2009

Skromny jubileusz (10 000 wejść na mój blog)

O godzinie 15.49 (ap z Krakowa - abkf143.neoplus.adsl.tpnet.pl 83.7.173.143) miało 10 000 wejście na mój blog. Licznik założyłem w lutym, a blog prowadzę od 2008 roku. Nie ma kwiatów, nie ma szampana, ani ataku mediów. I bardzo dobrze! Swoje pisanie traktuję jako rodzaj notatnika i pamiętnika, aby utrwalić choć część tego, co mnie zastanawia, czasem wzrusza czy niepokoi albo wręcz denerwuje. Staram się być niezależny wobec koniunktury artystycznej, bo taka zawsze istnieje.

W listopadzie, aby pozostać przy statystyce, miało miejsce najwięcej odwiedzin mego opisywania życia artystycznego w jego różnych dziedzinach. Wynik mówi sam za siebie - 1544.

W najbliższym czasie zapowiadam teksty: o filmie "Staż nocna" Petera Greenawaya oraz o cieniu w fotografii Janusza Leśniaka. Na razie żadnych polemik nie będzie, choć nigdy do końca nie wiadomo.

Przepraszam, muszę kończyć i szykować obiad. Jeszcze jedno - pozdrowienia dla Staszka Wosia, autora najlepszej filozofii fotografii w XXI wieku w Polsce (wywiad z "Tygodnika Powszechnego") oraz studentów ze Szkoły Fotografii Kwadrat we Wrocławiu.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Dwie uroczystości w Łodzi– Ewa Partum i Andrzej Lachowicz


Andrzej Lachowicz w Galerii Wschodniej (28.11.2009). Fot. K. Jurecki

W Łodzi mamy festiwale i jubileusze oficjalne, jak chociażby Camerimage, organizowany pod sztandarami miasta i marszałka województwa, które tak naprawdę nie tworzą autentycznej kultury i są wydarzeniami dla mediów i polityków, a przy okazji także dla studentów (głównie warsztaty filmowe). Jednak przy okazji tego wielkiego festiwalu brakuje ciekawych paneli, wystaw fotograficznych czy malarskich. A festiwal kosztuje miliony. Tylko co po nim pozostanie inspirującego i twórczego? Jakże chętnie lubią się łódzcy politycy fotografować z Davidem Lynchem. Leszek Miller podobno rozmawiał z nim o medytacji… Szkoda, że nie znają i nie doceniają artystów polskich, a tym bardziej łódzkich. Na szczęście mamy także skromne, ale jakże cenne inicjatywy organizowane przez galerie i osoby prywatne.

W piątek 27.XI w samo południe na Placu Wolności otworzono przy udziale Ewy Partum jedną z tablic poświęconą , jakże ważnej dla sztuki polskiej, działalności konceptualnej a potem feministycznej tej artystki. Dzięki inicjatywie Krystyny Potockiej z galerii Manhattan przypomniano w tym roku niepokazywaną w Łodzi twórczość. Stworzono konceptualne muzeum poświęcone tej wybitnej artystce. Dlaczego do tej pory Muzeum Sztuki nie przygotowało monograficznej wystawy prac Partum, choć takie odbywały się w ostatnich latach w Gdańsku i w Warszawie (w Królikarni), nie mówiąc o Niemczech (Baden-Baden)? Ewa Partum zasługuje na to, aby być dla Łodzi artystką o podobnym znaczeniu, jak dla Wrocławia Natalia LL. Obecnie niektóre polskie feministki odwołują się do jej twórczości, jak czyni to np. Ewa Świdzińska. W niejako zamian w gmachu Muzeum Sztuki przy ul. Więckowskiego możemy obejrzeć co najwyżej przeciętną wystawę twórczości lekko feminizującej Sanji Iveković „Trening czyni mistrza”.

Następnego dnia - 28.11, w sobotę o godzinie 17.00 w istniejącej od 1984 r. Galerii Wschodniej Józef Robakowski wręczył doroczną nagrodę im. K. Kobro Andrzejowi Lachowiczowi, który w ostatnim roku bardzo silnie zaistniał w świadomości artystycznej. W konkursie, jak opowiadał w czasie wręczenia nagrody Robakowski, Lachowicz wygrał stosunkiem głosów 5:0 z nie byle kim – Romanem Opałką. Lachowicz wybrał do pokazu w Łodzi bardzo dobry cykl fotografii z lat 80. XX wieku „Upadek zupełny”, który jest analizą antropologiczno-filozoficzną upadku. Lachowicz nie jest już artystą progresywnym i walczącym, w ostatnim czasie stara się odsłonić zapomniane aspekty swojej twórczości z lat 60. i 70., kiedy należał do najlepszych teoretyków sztuki aktualnej w Polsce. Dla sztuki o rodowodzie konceptualnym poszukiwał nowego, holistycznego, w tym religijnego horyzontu. Jednak chyba to mu się nie udało. Ale może znajdą się następcy, którzy pójdą drogą wskazaną przez Lachowicza. Wręczenie nagrody oberwało wielu artystów i krytyków dosłownie z całej Polski! Przyjechali m.in.: Witosław Czerwonka (Gdańsk), Piotr Kurka (Poznań), Ewa Zarzycka (Lublin), Bożenna Biskupska (Warszawa), Jerzy Kosałka (Wrocław). Ta nagroda, jak było widać, ma znaczenie ogólnopolskie, w przeciwieństwie do nagród miasta czy województwa.

Dlaczego zdecydowanie wolę i popieram inicjatywy, takie jak te organizowane przez galerię Manhattan i Galerię Wschodnią od oficjalnych imprez tzw. kultury łódzkiej? Autentyczna sztuka najczęściej rodzi się bez aplauzu mediów, poza układami i fetami politycznymi, w zaciszu pracowni czy w swoistym getcie artystycznym (określenie Marka Millera z lat 80.), jakim jest na ul. Wschodniej wciąż niezależna galeria.

wtorek, 24 listopada 2009

Demon krytyki fotograficznej? Analiza krytyczna dwóch tekstów Agnieszki Gniotek ze „Sztuki.pl” i „Formatu”

Nie przekonują mnie pisane od kilku lat teksty o sztuce Agnieszki Gniotek, gdyż posługuje się powtarzaniem wzorów przejętych od innych autorów i stosuje tzw. „poprawność polityczną” w stosunku do różnych znanych artystów (np. Łodzi Kaliskiej) i galerii, jak Atlas Sztuki w Łodzi, w której odbyła się wystawa z kręgu op-artu przesadnie przez nią wychwalana. Ja nie pochwalam takiej postawy, ale oczywiście każdy ma do tego prawo. Jednak zastanawia poziom jej relacji i oceny a także kryteria wartościowania pozbawione kontekstu historycznego i chociażby krótkiej analizy. Gniotek reprezentuje pisanie na zasadzie „widzi mi się” przy okazji popełniając różnego rodzaju nadinterpretacje i błędy.

Takimi wypowiedziami są m.in. teksty A. Gniotek o festiwalach fotografii. Pierwszy to „Fotograficzne menu” („Sztuka.pl”) czerwiec 2009, drugi bardzo podobny w formie do pierwszego –„Festiwalowy nadmiar” w „Formacie” (2009, nr 57). Są typowymi przykładami błędów historycznych wynikających prawdopodobnie z niewiedzy, braku zrozumienia tematu i to zarówno idei Biennale jak i prac tam pokazanych, a tym bardziej z braku profesjonalizmu. Chciałbym zwrócić uwagę pani Gniotek, że umiejętność analizy historycznej i artystycznej w sposób jak najbardziej obiektywny, poparta głęboką wiedzą to zadanie i cel krytyki historycznej i artystycznej.

Pozwolę sobie zauważyć, że w pierwszym tekście odnośnie Warszawskiego Festiwalu Fotografii Artystycznej Gniotek chwali wystawę St. Wosia, a nie zauważa tych samych prac pokazanych na zorganizowanej przeze mnie wystawie na 6. Biennale Fotografii w Poznaniu. Dlaczego? Czyżby te różnice w postrzeganiu wynikały z chęci ostrej krytyki zorganizowanej przeze mnie ekspozycji „Od problemu symulacji do "nowego symbolizmu". Aspekty fotografii z początku XXI wieku”?. W tym celu autorka wymienionych tekstów z 25 uczestników wystawy nie wymieniła żadnego! A więc przy okazji zignorowani zostali biorący w niej udział artyści. Jest to postawa wysoce nieprofesjonalna, przedkładająca osobiste uprzedzenia ponad rzeczywistą wartość pokazanych prac. O wszystkich artystach z tej wystawy Gniotek pisze w sposób ogólny, nie potrafi także dostrzec jej idei, którą było pokazanie (tytuł!) różnych problemów fotografii z XXI wieku, w tym symulacji i zagrożenia terroryzmem czy strachem przed nim. Nie zauważyła centralnie usytuowanej pracy Natalii LL na ten temat czy rywalizujących/kontrastujących z nią prac Janusza Leśniaka, które przedstawiają możliwość wyzwolenia się z ideologii. Nie będę tłumaczył tu problemu wystawy, bo dla każdego choć trochę rozeznanego w tym temacie jest on czytelny, skupię się na błędnych interpretacjach pani Gniotek. Na wystawie nie było, jak pisze Gniotek „religijnego fanatyzmu”, „ideologii totalitarnych” czy „ruchów wolnościowych”. Chaos kompozycyjny ekspozycji, który także stał się zarzutem, był moim celowym i przemyślanym sposobem rozmieszczenia prac. A dlaczego zracjonalizowany chaos, stosowany także w istotnych projektach np. Adama Mazura, nie może być formą prezentacji, czy wszystko mamy porządkować i prace wieszać na wysokości wzroku, np. 140, a może 145 cm?

W „Sztuce.pl” Gniotek napisała: „Wystawę cechował zdecydowany brak odwagi sięgnięcia po naprawdę nabrzmiałe problemy.” Co to znaczy? Proszę sprecyzować tę opinię, bo inaczej uznam ją za tak często stosowane przez Panią pustosłowie. Uściślając - w kręgu ideologii ważny jest dla mnie feminizm, jego fluktuacje oraz zagrożenie terroryzmem (prace M. Zygmunta). Obecnie nie ma większego problemu niż strach przed nowym konfliktem, dlatego prace Zygmunta, o których Pani nie wspomniała, zakończyły wystawę, a rzeźby Anny Baumgart cytujące ucieczkę przez Mur berliński z 1962 roku zaczęły ją. Były też realizacje, które odnosiły się do katolicyzmu, choć Pani ich nie zauważyła – Joachima Froese.

O festiwalu w Krakowie p. Gniotek napisała: „W Bunkrze Sztuki pokazano świetną wystawę portretów i autoportretów Witkacego oraz przygotowaną przez kuratora Karela Císařa ekspozycję "W dowolnym momencie". Ta ostatnia miała stać się najważniejszym wydarzeniem Miesiąca, jednak jakoś nie zachwycała.” Ja również pisałem na ten temat w „Kwartalniku Fotografia” i uważam, że wystawa "Witkacy. Psychocholizm" okazała się największym rozczarowaniem, gdyż pokazano na niej m.in. animację jego zdjęć i złej jakości wydruki w formacie nie stosowanym przez twórcę "Szewców". Rozczarowała mnie również (i nie tylko mnie!) ekspozycja pt. "W dowolnym momencie", prezentująca puste ściany i słabe technicznie wydruki, nie zaś konceptualizm czy socjologiczne konceptualizacje. Zupełnie inaczej oceniamy też wystawę "Archiwum centralne". Potencjalnych czytelników zachęcam do lektury mego tekstu w „KF” (2009 nr 30).

Za poważny błąd historyczny popełniony przez p. Gniotek uważam jej stwierdzenie „Prawdziwym ukoronowaniem festiwalu była znacząca retrospektywa prac Weegee’go z kolekcji Handrika Berinsona zaprezentowana w Muzeum Narodowym. To pierwsza okazja zobaczenia prac tego fotografa w Polsce”. Autorka tego tekstu nie słyszała zapewne o wystawie prac Weegee’go, która odbyła się w 1996 roku w Łodzi, nie wie, że jest katalog i nie zauważyła, że w wydanej w maju książce "Oblicza fotografii" jest tekst o tej ekspozycji. Oczywiście nie musi tego wiedzieć, choć, moim zdaniem, każda osoba mająca ambicje bycia krytykiem sztuki – powinna! W tekstach p. Gniotek brakuje także, co uważam za ich poważną wadę, chociażby śladów analizy, w tym przypadku Weegee’go czy Witkacego. Taka postawa przypomina mi turystę, który notuje swe wrażenia z odbytej podróży: raz trafnie, innym razem błędnie, bo to przecież tylko impresje,np. stwierdzenie: „Bardzo podobała mi się ekspozycja Arnolda Odermatta „Karambolage” prezentowana w Camelocie…”. Dla mnie, niezależnie od tego czy mi się podoba czy nie, to dość banalna fotografia, powstała bez świadomości dokumentu, wykonana przez policjanta i podniesiona na zasadzie ciekawostki do poziomu kultury wizualnej.

Na koniec tekstu w „Fotograficznym menu” napisała o sobie, o swoim zmęczeniu, i o tym, że była jurorką konkursu fotograficznego (z którego niewiele wyniknęło).: „Ważnym wydarzeniem okazała się też gala wręczenia nagród w pierwszej edycji konkursu na Fotograficzną Publikację Roku, która zgromadziła licznych gości z całej Polski,...” Nic dodać, nic ująć. Dla prawdziwego turysty liczą się goście i gala. Ja zupełnie inaczej oceniam podniesioną do zbyt dużego wydarzenia ceremonię rozdania nagród. Przypominam też sobie, o czym zapewne pani Gniotek doskonale pamięta, że odmówiłem udziału w konkursie Fotograficzna Publikacja Roku, ponieważ wiedziałem, że jest w nim jurorem.

Niedawno w mailu do Katarzyny Majak, napisałem że działalność Agnieszki Gniotek, (m.in. wcześniej w Rempexie) i przede wszystkim obecna jako - krytyka sztuki, jest dla mnie niejasna. Zbyt łatwo feruje aprioryczne i stanowcze wyroki, nie krytykując w najmniejszy sposób inicjatyw, z którymi jest związana. Nie cenię tego rodzaju postawy, w przeciwieństwie do Adama Mazura, z którym bardzo ostro polemizuję, ale ostatecznie dochodzimy do konsensusu. I w tej polemice chodzi o „coś” ważnego w rozumieniu najnowszej fotografii.

Wracając do analizy tekstu „Festiwalowy nadmiar” znowu autorka wymienia to, czego nie pokazałem, czyli, np. „ruchy wolnościowe”, powtarzając swój tekst sprzed kilku miesięcy ze „Sztuki.pl”. W jakim celu? W dalszej części nie wie, że pisano i przez ten fakt odkrywano łamach „KF” już kilka lat temu twórczość Miroslava Tichego. Dlatego bardzo ciekawa ekspozycja z festiwalu w Krakowie nie była już wcale odkryciem, jak to wynika z tekstu. Gniotek po prostu nie wiedziała, że praca Tichy’ego zaistniała na okładce „KF” (2005 nr 19) i poświecono mu ciekawy tekst Darii Kołackiej, który polecam.

Podsumowując – chcę podkreślić, że działalności krytycznej Agnieszki Gniotek raczej nie można traktować poważnie. Zdecydowanie lepiej się realizuje pisząc o łazienkach i ich dekorowaniu. Nie jest niestety demonem krytyki, raczej uprawia rodzaj „turystki artystycznej”, pisząc ładnie o tych, z którymi łączą ją interesy (np. Kraków) lub tak chce zleceniodawca. Tego typu teksty nie niosą ze sobą żadnej wartości, a tym bardziej nie są opiniotwórcze. Nadają się raczej do rubryk popularnych czasopism z cyklu „Ludzie listy piszą.”

P.S.
Pytanie do redaktora Andrzeja Saja. Po co publikować bardzo podobny tekst dwa razy w tym samym czasie? Czy brakuje w Polsce krytyków fotografii? Ten tekst pisałem z wieloma wewnętrznymi oporami, ale czasami trzeba uprawiać „teologię negatywną” (nawiązuję do postulatów badawczych Theodora W. Adorno).

niedziela, 15 listopada 2009

"Przeznaczone do burdelu" /"Born Into Brothels: Calcutta's Red Light Kids" (2004)



Dokument filmowy i fotograficzny ma się dobrze, jeśli rozwija się według zasad stworzonych i rozwijanych zgodnie z własnymi zasadami. Ujawnia niechcianą i przemilczaną prawdę, wstrząsa tragizmem losu, z którego praktycznie nie ma wyjścia. O losie dzieci z Kalkuckiej dzielnicy przesiąkniętej prostytucją decydują najczęściej rodzice i opiekunowie, rzadziej one same i fotografia. Film ten polecam osobom rozwijającym dokument o znaczeniu czy przesłaniu socjologicznym, jako potencjalną formę pomocy czy terapii - niepełnosprawnych, chorych, alkoholików, etc.

Film pod nieco zmienionym polskim tytułem "Przeznaczane do burdelu" uzyskał Oscara w 2005 r. za najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny. Mamy możliwość zobaczenia przerażającego obrazu współczesnych Indii - ludzi nie tylko przegranych, ale w nędzne życie wciągających swe dzieci. W "czerwonej dzielnicy" panuje smród i skrajne ubóstwo. Ludzie żyją w niewyobrażalnej biedzie, gdzie alkoholizm i prostytucja są jedynym przesłaniem ich smutnego i pustego w swym wymiarze życia. Tu nie ma żadnej duchowości, z czym przeciętnemu Europejczykowi kojarzą się Indie!

W tym filmie rysuje się kastowy obraz społeczeństwa. Z najniższej warstwy nie ma wyjścia. Tylko niektórym dzieciom udaje się wymknąć z tej matni. Jest to zasługa Zany Briski i jej determinacji, a w dalszej kolejności sile sztuki i fotografii, która budzi wśród dzieci zainteresowanie jako forma nie tylko dokumentu, ale i metody rejestracji niesprawiedliwego społecznie świata, w którym muszą żyć. W zaskakujący i dojrzały sposób o fotografii mówi jeden z bohaterów Avijit, który pojechał do Amsterdamu na World Press Photo. W tym momencie znajduję w tym filmie pękniecie ideowe, gdyż ten skomercjalizowany konkurs wykorzystuje ludzkie nieszczęście. Zwrócę uwagę, że jego ranga spada, co także widać po miejscach gdzie jest eksponowany.

Jest to wybitny film, który adresowany jest także do odbiorców szukających odpowiedzi na pytanie czy fotografia może spełniać misję - dokumentu w sztuce? Fotografia w tym wypadku odmieniła los kilku młodych osób przeznaczonych do nędznego życia. Nie wszystkich udało się uratować, ale ważna jest postawa moralna Zany Briski, która obok Rossa Kaufmana była także reżyserem tego wybitnego filmu.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Andrzej Dudek-Dürer w galerii 13 Muz w Szczecinie





Andrzej Dudek-Dürer. Rekonstrukcja tożsamości
22.10 - 19.11.2009

"Duma Wrocławia" - to jakże trafny tytuł tekstu ze "Sztuki.pl" (X 2009) Jerzego Truszkowskiego o Andrzeju. W bardzo dobrej galerii prowadzonej w Szczecinie przez Keda Olszewskiego mamy możliwość zobaczenia kolejnej propozycji wystawienniczej, ukazującej jak poprzez pryzmat swej osobowości, fizjonomii, poprzez zwykłe, choć już niezwykłe spodnie i buty można przedstawić "trwałość", "tożsamość", pomimo wciąż zmieniającego się świata i własnego wyglądu zewnętrznego.

Artysta zaprasza nas do wędrówki wewnątrz własnej jaźni/psyche. Być może wszystko jest mirażem, a chodzi o poszukiwanie czegoś trwałego i niezmiennego? Poszukiwanie dotyczy prawdziwej natury i istoty człowieka. Pomocna jest medytacja, skromność istnienia i wiara w moc sztuki. Także prostota w codziennym życiu oraz pomaganie innym w razie potrzeby. Nieprzypadkowo na niektórych zdjęciach i filmach zobaczymy, jak artysta medytuje niczym skromny mnich na ulicach Seulu. Pokazał to także podczas długiego, ale jakże ciekawego i scenograficznie przygotowanego performance na dziedzińcu galerii.

Artysta jest już postacią mityczną. Sam ze zdziwieniem w 2008 r. we Wrocławiu obserwowałem, jak na bankiecie zorganizowanym w związku z przyznaniem Oldze Tokarczuk nagrody "Odry", ludzie z kręgu kultury podchodzili do Andrzeja i pytali go, czy jest tym słynnym Dudkiem-Dürerem!

Andrzeja poznałem w 1994 r. na wystawie zorganizowanej w Muzeum Sztuki w Łodzi. Można było jeszcze w nim oglądać sztukę wideo-performance i aktualną fotografię - polską i czasem światową. Niestety, to już przeszłość! Ale nasza przyjaźń okazała się trwalsza niż Muzeum Sztuki, gdyż "pustka jest formą", co ma swoje głębokie znaczenie i w co razem wierzymy.

czwartek, 5 listopada 2009

Dlaczego nie bedę bronił Ryszarda Ziarkiewicza?

30.10.2008 znany krytyk sztuki Ryszard Ziarkiewiecz został zwolniony z pracy z muzeum w Koszalinie. W obronie zwolnionego gremialnie wystąpiło środowiskowo artystyczne. Oczywiście sprawę trzeba wyjaśnić, gdyż administratorzy sztuki czują się faktycznie bezkarni.

W wypowiedziach i komentarzach na temat Ziarkiewicza zwraca uwagę komentarz Kazimierza Piotrowskiego, który wspomina, że wydawca najlepszego obok "Obiegu" pisma, jakim był "Magazyn Sztuki", nie płacił za teksty. Wypowiedź niby żartobliwa, ale mnie spotkało to samo i to w jeszcze mocniejszym kontekście.

Na prośbę Ziarkiewicza ok. 1996 r., kiedy "sztuka krytyczna" przeżywała swój boom przygotowałem bardzo długi wywiad z Konradem Kuzyszynem. Potem bez mojej zgody nasza rozmowa została mocno skrócona, z ok. 14 stron do 7. Widzieliśmy jej szczotkę, zrobiliśmy dalszą korektę tekstu. Otrzymałem nawet rachunek na sumę 700 zł polskich podpisany przez Ziarkiewicza z pieczątką na ul. Zakopiańskiej. Trzymam go do dziś. Potem okazało się, że w wydanym numerze nie ma mego wywiadu. Pojawił się tekst o artyście Jolanty Ciesielskiej i opublikowano także zdjęcia Kuzyszyna. Nie usłyszałem od redaktora Ziarkiewicza jakiegokolwiek słowa wytłumaczenia niemoralnej dla mnie sytuacji. Moja duża praca poszła na marne. I nie tylko. Czuję się oszukany na kwotę kilkuset złotych. Nie chodzi tylko o pieniądze, chodzi o fakt, że Ziarkiewicz tak cynicznie postępował nie tylko ze mną, czy Piotrowskim. Czuł się.... wielki, "poza dobrem poza złem". Wydawało mu się, że wszystko mu wolno. Może jest to klucz do zrozumienia jego najnowszego konfliktu? Może? Tego nie wiem na pewno.

Właśnie z powodu nieuczciwości Ryszarda Ziarkiewicza, nie będę go bronił.

niedziela, 1 listopada 2009

Sylwia Kowalczyk - jeden z przypadków...





z cyklu "Chicas", 2005-07
Lev
Liska


Sylwia Kowalczyk nie zaistniała w polskiej fotografii z początku XXI wieku w takim stopniu, na jaki zasługuje. Nie było jej zdjęć na najbardziej spektakularnych pokazach, jak "Nowi dokumentaliści". Absolwentka ASP w Krakowie (dyplom w pracowni Agaty Pankiewicz) obecnie studiuje na podyplomowych studiach z fotografii w Edynburgu.

Niedługo obok dwójki innych Polaków prace jej pokazane zostaną na prestiżowej wystawie organizowanej przez znane Musée de l'Elysée w Lozannie (dyrektor William A. Ewing) pt. "reGeneration2. Tomorrow’s Photographers Today. Dodatkowo wydany zostanie katalog w wersji francuskiej, angielskiej, a może i chińskiej!

Dlaczego o tym wspominam? Pamiętam, że jej wystawa pt. "Chicas" została zgłoszona przeze mnie w 2007 do konkursu na "Miesiącu fotografii" w Krakowie. Wybrano kilkanaście innych, ale nie Kowalczyk, np. wystawę Moniki Brodki pt. "Przemiany". Zdjęcia Kowalczyk, moim zdaniem należą do najciekawszych w początku XXI wieku w fotografii polskiej, gdyż w inscenizacyjny sposób, sięgając jednak po niektóre zasady fotografii dokumentalnej z subtelną ironią, a także wyrażając obsesyjne lęki, przedstawiła życie młodych kobiet w interesujący malarski sposób.

Prace Sylwii, i to nie tylko z cyklu "Chicas", bardzo mi się podobają. Dlatego napisałem o nich tekst do "Kwartalnika Fotografia" (2006 nr 20), a w 2007 kolejny do katalogu wystawy indywidualnej w Wozowni w Toruniu. W tym czasie wystawiała także za granicą oraz miała świadomość wielkości nowych postaci w fotografii europejskiej, jak Elina Brotherus. Świadomość działania jest rzeczą bardzo ważną w sztuce, podobnie jak intuicja. Tylko, że intuicja powinna pomagać w działaniu. Zaś bez odpowiedniej i zmiennej w czasie historycznym świadomości nie da się tworzyć! Chyba, że chce się być twórcą naiwnym, działającym we własnym rytmie i "czasie wewnętrznym" własnej aktywności.

Obecnie wykonuje portrety, które sięgają do tradycji portretu nowożytnego w malarstwie. Potwierdza popularną tezę rozwijaną przez m.in. Jeffa Walla, że jedynie fotografia może udźwignąć ciężar tradycji malarstwa. Nie udaje się to, trudno powiedzieć dlaczego, samym malarzom!

Sylwia pokazuje dziwność i tajemniczość przedstawionych postaci. Tym samym kontynuuje problemy, które widać było już w "Chicas".

Artystka ma dużą świadomość materii, w której działa. Zainteresowanych jej poglądami na fotografię, sztukę, czy ocenami World Press Photo odsyłam do naszej rozmowy, która ukazała się w książce "Poszukiwanie sensu fotografii. Rozmowy o sztuce" (Łódź 2008).

Sylwia Kowalczyk jest jednym z kilku polskich przypadków - artystki bardziej znanej i wystawianej poza granicami kraju niż w Polsce.

poniedziałek, 26 października 2009

"Gracze" Zbigniewa Carewicza






Trzeba poszukiwać w takiej materii, jakiej nikt nie zgłębia. To pierwsza niepisana zasada dokumentu fotograficznego i reportażu oraz chyba całej sztuki. Z pozoru wyścigi konne, jakie fotografuje od 2004 r. Zbigniew Carewicz mogą wydawać się nie tylko banalne, ale zbyt proste czy nijakie. Ale siłą ("wolą twórcy") należy przełamać opór materii i określić własną wizję. W przypadku prezentowanych dokumentalnych zdjęć, bez jakiejkolwiek inscenizacji, mamy, co ciekawe, poczucie końca tego rodzaju sportu, ale nie tylko. Ludzie są dziwni, wyobcowani, przypominają manekiny, ujęci są w trochę surrealnych kadrach.

Mamy do czynienia nie z ukazaniem zawodów, co byłoby efektem większości zdjęć prasowych, ale z przedstawieniem problemu "końca bez końca" określonej społeczności, gdyż taki chyba szybko nie nastąpi. Dlatego z dużym zainteresowaniem będę oglądał jak się ten projekt będzie rozwijał. Czy zobaczymy zawodników, konie albo ukryte negatywowe aspekty, jeśli takie da się zauważyć, etc. Może też to być pretekst do stworzenia zbioru z zakresu fotografii porterowej albo dokumentu, jak ze szkoły Becherów. Nie mówiąc o fakcie, że portret, jak to czyni Carewicz, łączony jest z oschłym dokumentem architektury. Tak też można postępować.

Co widzę jeszcze? Trochę Roberta Franka, trochę Lee Friedlandera, dokonania "fotografów ulicznych". Ale jest też osobista droga - wyobcowanie i nostalgia. To dobrze wróży.

wtorek, 20 października 2009

"Raj utracony", galeria Chiwara, Łodź, ul. Janosika 76




Rzeźby Andrzeja Zająca

16.10.2009 r. w Łodzi przy ul. Janosika 76 odbył się wernisaż wystawy prac Andrzeja Zająca pt. „Raj utracony”. Zaprezentowano m.in. obrazy w nietypowych ramach uzupełniane płaskorzeźbą, rzeźby w formie instalacji np. z jabłkami. Autor, określający siebie mianem „rzemieślnika”, pokazuje m.in. w jaki sposób mity Adama i Ewy czy Matki Boskiej z Dzieciątkiem mogą funkcjonować w świecie sztuki afrykańskiej! Jest to zaskakujące, ale w tym przypadku prawdziwe.

Autor wychodząc od ikonografii sztuki chrześcijańskiej dokonuje jej transformacji w świat afrykańskich mitów. Czy jest to możliwe? Czy idee i symbole migrują i przemieszczają się w ludzkiej psychice? Być może odpowiedź znajdą Ci, którzy zobaczą artystyczny świat Andrzeja Zająca, tworzącego ciekawe rzeźby nawiązujące m.in. do sztuki Dogonów, gdyż duchowo czuje się Afrykańczykiem… Można powiedzieć, że ta sztuka udała się A. Zającowi. Jego wizja jest klarowana i prosta, a także zaskakująco nowoczesna poprzez umiejętne zastosowanie motywu bramy (pasażu) i formuły abstrakcji geometrycznej. Np. afrykańska maska obrzędowa może w jego wizji przypominać architekturę kościoła chrześcijańskiego.

Jego świat sztuki jest poważny, innym razem nostalgiczny, a jeszcze innym ironiczny. Nie można mu zarzucić braku wewnętrznego zaangażowania i pasji twórczej. Tworzy także maski afrykańskie, inspirowane czy kopiowane ze sztuki afrykańskiej oraz malarstwo portretowe, w którym ważną rolę odgrywa wyjście poza granice ram obrazu, tak aby stał się on, co rzadko się czyni, integralną częścią pracy twórczej.

Wystawie towarzyszą także obrazy olejne Piotra Tymochowicza, absolwenta Wydziału Artystycznego UMCS w Lublinie, również inspirowane motywami afrykańskimi, w tym drzewa poznania dobra i zła, które może być także odczytane jako wyobrażenie szamańskiej duszy i struktury wszechświata. Artysta stosuje rodzaj filtra kulturowego i inspiruje się montażem elektronicznym, łącząc różne motywy. Ciekawy jest nowy symbol Szatana, jaki pojawia się w trzech obrazach.

Artyści starają się odpowiedzieć na jedno z najtrudniejszych wyzwań – co czynić i jak działać twórczo, gdy „raj został utracony”?

Chciałbym, aby Andrzej Zając jako artysta miał możliwość stworzenia dużych rzeźb w centrum jakiegoś miasta, z tak nośnymi symbolami, jakimi się posługuje.

Wystawa jest dowodem na to, że można być interesującym artystą-rzemieślnikiem bez skończenia wyższej szkoły plastycznej. Dla sztuki jest obojętna edukacja, dla sztuki liczy się wyraz wizualny i zawarta w niej idea. W tym przypadku mamy i jedno i drugie.

Będę dalej dopingował i pomagał, aby Pan Andrzej tworzył dalej, gdyż jest dla mnie prawdziwym artysta, nie wykreowanym sztucznie przez mass-media czy galerie układy. Takich twórców, działających w stylu pop mamy zbyt wielu. Działają w stylu kaberetowo-cyrkowym, ku uciesze gawędzi.

czwartek, 15 października 2009

"Fragmenty suplementu do historii polskiego wideo 1989-2007" (Szczecin, klub 13 Muz,22.10.2009)


Piotr Wyrzykowski, "Atomic Love", 2002

Od czasu do czasu wracam do historii polskiego filmu eksperymentalnego i wideo realizowanych w formie taśmy celuloidowej, potem magnetycznej a obecnie obrazu cyfrowego. Najnowsza nazwa wideo-art jest tu umowna, wynika bardziej z tradycji i estetyki, niż z technologii. Interesują mnie różne spojrzenia na okres od lat 80. do chwili obecnej.

W Szczecinie pokażę m.in. mało znane prace Wiktora Polaka, sięgającego do swych obsesji w formule body-art i wciąż niedoceniane realizacje Anny Baumgart, która bardziej znana jest ze swej twórczości rzeźbiarskiej niż wideo, w którym m.in. wyznaczyła drogę dla słynnej "Pasji" Doroty Nieznalskiej. Ale film Baumgart "Zima", 1997 jest dla mnie zdecydowanie ciekawszy, niż tak jednostronna, by nie powiedzieć "łopatologiczna" "Pasja". Tak naprawdę została ona wylansowana przez proces sądowy, który nigdy nie powinien mieć miejsca, choć nie była to zbyt oryginalna i mądra praca. Lepsze fotografie o podobnym ładunku prowokacji wykonali np.: Man Ray czy Andres Serrano. O tym wszystkim opowiem na spotkaniu w Szczecinie o godzinie 17.13, a potem odbędzie się wernisaż wystawy Andrzeja Dudka-Dürera, który w tym roku obchodzi jubileusz 40-lecia "sztuki butów".

Program pokazu:

I. Okolice Łodzi Kaliskiej
Adam Rzepecki i Grzegorz Zygier, Every dog has his day,1990, 5" 3"
Zygmunt Rytka, Czas do dyspozycji, cz. II, 1989, 3" 40 "
Andrzej Kwietniewski, Krzyżacy, 2002, 4"

II. Alchemia, medytacja – Od C 14 do Spiż 7
Marek Rogulski, Etap I, 1990, 1" 56"
Marek Rogulski, Krr, 2006,1" 30"
Marek Rogulski, Ćwiczenie łącza energetycznego, 2006, 1"
Marek Rogulski, Łączenie emanacji, 2006, 1" 10"
Piotr Wyrzykowski, Atomic Love, 2002, 5"
Marek Zygmunt, Medytacje, 2001, 8"
Wspólnota Leeeżeć, Bielmo awangardy, 1996, 2" 14"
Wspólnota Leeeżeć, Prombłuny mechanizm kuszenia, 1999, 5" 12"

III. Między feminizmem a sztuką kobiet
Anna Baumgart, I kiedy pocałowała żabę…1997, 5"
Anna Baumgart, Zima, 1997, 2" 30"
Anna Baumgart, Kto mówi?, 1998, 3"
Anna Baumgart, Kolekcja przypadkowych epitafiów, 1998, 5
Anna Orlikowska, Istota, 2005, 2" 11"
Anna Orlikowska, Autoportret, 2005, 0" 48"

IV. Wideo-performance i body-art
Arti Grabowski, Octoberfest, 2003, 8"
Wiktor Polak, Blisko, 2005, 8"
Wiktor Polak, Nie można oddychać zającem, 2007, 4"
Wiktor Polak, Zabawka, 2007, 3"15"

V. Muzyka i mantra
Andrzej Dudek-Dürer, Invisible time, 2001-02, 10" 28"
Mirosław Rajkowski, Motus, 2006, 1"
Mirosław Rajkowski, Radom Fantom, 2006, 2"
Leszek Żurek, Mantra, 2005, 3" 48"

poniedziałek, 12 października 2009

Mistrz Bogdan w galerii FF w Łodzi! (od 09.10.2009)


 
Biłgoraj,  25.05.2008
  Krzepice, 30.04.2009 




 To nie żart! Z kilku najbardziej wpływowych fotografów polskich bez namysłu wymieniłbym Bogdana Konopkę. Jego fotografie posiadają duszę, jeśli tylko ktoś ją potrafi spostrzec. Ale nie jest to łatwe.


                                           Łódź, 23.08.1993

Wystawa "Szara pamięć" przybliża problem cmentarzy żydowskich w Polsce, które nie jest łatwo fotografować. Bogdan od lat 90., a może i wcześniej, posiada własny patent polegający na tym, że wszystkie zdjęcia mu wychodzą! Nie wykonuje on złych czy nawet przeciętnych fotografii w zakresie pejzażu! Ale zdarzały mu się takie portrety, gdyż jest to najtrudniejszy rodzaj fotografii. Niewątpliwie jest mistrzem w koncepcji fotografii klasycznej, nieczułym na jej przemiany z zakresu obrazu cyfrowego. Nie jest ważne, że on zwycięży, gdyż Bogdan dalej fotografuje "swoje"! Ciągle znajduje to "własne ja". Jego styl jest najbliższy, choć inny, bo mniej bolesny, zdjęciom Andrzeja Lecha.

Na czym polega ten mistrzowski styl Bogdana? Na spokoju, jaki widzimy w kadrze, jego pięknie i nostalgii. Ale także na symbolicznym wymiarze wielu zdjęć, których brakuje np. w ostatnich pracach Wojciecha Wilczyka.

Do galerii FF przyszło tego wieczoru bardzo dużo osób, np. Andrzej Kwietniewski, który opuścił Łódź Kaliską zanim osiadała na mieliźnie czy Waldek Śliwczyński z żoną Jolantą, a także Grzegorz Przyborek - najbardziej wpływowy pedagog w zakresie fotografii w Polsce. Tak, to było wydarzenie!

Nie było sposobności, aby znów porozmawiać z Bogdanem, podobnie jak w Bratysławie rok temu. Znów się rozminęliśmy. Na szczęście pozostają maile i telefony.

Swoją drogą, bardzo zajmujące jest, czy w fotografii polskiej znajdą się interesujący kontynuatorzy stylu Bogdana Konopki. Zobaczymy! Ale taka szansa istnieje. 

środa, 7 października 2009

Nie ma już neoawangardy! Na marginesie pewnego manifestu

Neoawangarda "umarła" na Zachodzie w latach 70., w Polsce jej śmierć obwieszczali już na początku lat 80. m.in.Janusz Bogucki i Grzegorz Dziamski. Stefan Morwaski pisał o "złym samopoczuciu", ja zaś o jej kryzysie. Jej ostatnią redutą była Kultura Zrzuty, z czym zgadzał się np. Andrzej Kostołowski. Co mieliśmy potem? "Nową ekspresję", która była przekroczeniem neoawangardy wg koncepcji Achille B. Olivy, a zwłaszcza "sztukę krytyczną", która do absurdu podniosła jej niektóre postulaty, ale z pozycji instytucji, galerii, bądź ASP! Wcześniej awangarda i neoawangarda zawsze były poza instytucjami, poza eksperymentem Bauhausu czy Warsztatu Formy Filmowej, ale były to wyjątki.

Sprawa nieoczekiwanie odżyła po opublikowaniu "Manifestu neoawangardy" podpisanego przez: Agnieszkę Kurant, Oskara Dawickiego, Łukasza Rondudę, Janka Simona, Edwina Bendyka. Podpisali ten manifest zarówno artyści, którzy tworzą m.in. sztukę w oparciu o "ready-made", jak i teoretycy (Bendyk) oraz historycy zapatrzeni w osiągnięcia neoawangardy (Ronduda). Ale manifest neoawangardy powstał w instytucji, jaką jest CSW w Warszawie, która dodatkowo umożliwiła otwarcie wystawy na ten temat. Czy neoawangarda może rozwijać się w szacownej instytucji? Wątpię. Prawdziwa neoawangarda atakowałaby instytucjonalną sieć lub dążyła do jej demontażu w imię sprawiedliwości społeczno-rewolucyjnej.

Jeśli analizować ten nierewolucyjny manifest, to przypomina on dialektykę z okolic Bauhausu, kiedy pisano o "laboratorium form" i Fluxsusu. Przede wszystkim jest on bardzo konserwatywny, gdyż dopomina się jedynie o absolutną autonomię, nie obraża, nie walczy, nie atakuje. Nie jest to więc retoryka awangardy, co najwyżej jej ostatnie pogłosy lub próba poszukiwania innego modelu twórczości artystycznej, gdzie punktem wyjścia ma być sytuacja neoawangardy z lat 60-70. XX wieku. Nie widzę osobiście perspektyw rozwoju przed wyżej wymienionymi artystami, jeśli rozpatrywać ich działalność w kontekście neoawangardy i podpisanego manifestu.

środa, 30 września 2009

„Lew na ulicy”, Teatr im. Jaracza w Łodzi, 25.09.2009 (premiera 2006)


Reżyser Mariusz Grzegorek to również historyk sztuki i niedoszły malarz, który spełnił się przede wszystkim jako wybitny reżyser teatralny, mniej reżyser filmowy. Od początku podąża własną drogą, na której zajmuje się relacjami skrajnie psychoanalitycznymi. Nie interesuje go modna tematyka podejmowana przez moralnych buntowników.

W kolejnym wybitnym przedstawieniu „Lew na ulicy” zaproponował świat widziany duszą czy poprzez uczucia nieżywego dziecka, które wędruje po Kanadzie, wchodząc w interakcje ze światem żywych. Isobel (świetna rola Mariety Żukowskiej, która gra na pograniczu snu i jawy, realności i bytowania w zaświatach, rola, która na długo pozostanie w pamięci) padła ofiarą Lwa i pragnie przed nim ochronić kolejne potencjalne ofiary. Dramat jest studium i wiwisekcją społeczeństwa, wraz z jego przypadłościami i oskarżeniem systemu. O co? O głupotę, zacietrzewcie, małostkowość (także kleru i konsumpcyjnego społeczeństwa) a przede wszystkim o wszechobecne zło. Lew/zło jest wokół nas i jest w nas.

Kolażowa struktura czyni ze spektaklu rodzaj składanki, która wciąż się dookreśla, aż do samego końca. Niebezpieczeństwa tej inscenizacji polegają na dotknięciu i epatowaniu najgłębszymi zakamarkami duszy ludzkiej i na wcielaniu się dorosłych aktorów w psychikę dzieci. Temu zadaniu nie wszyscy mogą w pełni podołać, gdyż najczęściej można dostrzec pewien nienaturalny wyraz. Ale tym razem udało się – reżyser umiejętnie wymknął się prawie wszystkim niebezpieczeństwom.

Mniej podobała mi się scenografia i stroje aktorów, najmniej kolaże, zdjęcia, grafiki, które uzupełniały kolejne sceny, gdyż były wykonane w manierze parakonceptualnej czy poezji wizualnej, jak z lat 70. XX wieku. Taka forma jest już passe. Podobnie jak plakat do omawianego przedstawienia. Ale to marginalia.

Bardzo dobrze dobrana była za to muzyka, ale wiadomo, że reżyser Mariusz Grzegorzek jest wybitnym koneserem.

W sztuce gra tylko sześciu aktorów! To zaskakujące jak potrafią transformować swe aktorstwo i wcielać się przekonująco w różne postacie – od księdza po gangstera (Mariusz Ostrowski), a czynią to, poza już wymienionymi, Ewa Audykowska-Wiśniewska, Urszula Gryczewska-Staszczak, Matylda Paszczenko i Ireneusz Czop.

P.S. Mariusz – Gratulacje!

środa, 23 września 2009

"Ziemia obiecana" - reżyseria Jan Klata, festiwal "Dialogu 4 Kultur", Łódź, 11.09.09

Na niewiele zdała się dobra gra aktorów, błąd istniał w już podstawowym założeniu adaptacji powieści Władysława Reymonta w reżyserii Jana Klaty. Wybitną adaptacją "Ziemi obiecanej" jest oczywiście film Andrzeja Wajdy. Z tego powodu dla Klaty było to dodatkowym wyzwaniem, któremu jednak nie sprostał.

Banalne w swej prostocie przeniesienie dziewiętnastowiecznego wizerunku Łodzi i jej bohaterów do czasów ponowoczesnej nowoczesności, kiedy na ul. Piotrkowskiej królują puby samo w sobie nie jest złe ani dobre. Ważniejsze jest to, co wyniknęło z tego przeniesienia - niebezpieczeństwo banalizacji tragicznych wątków z powieści Reymonta, a nawet, jak to się stało, rezygnacja z nich. Jeszcze większym problemem okazało się stosowanie modnego anturażu, jak laptopy i dziewczyny na rurach. A gdzie podziałała się bieda proletariatu i jego egzystencja, o której mówił reżyser Klata, kiedy przygotowywał dla festiwalu spektakl. Bieda stanowiła bardzo ważny problem, nie tylko artystyczny, dla Reymonta.

Właśnie popkultura z najczęściej z błahą muzyka pop („Money, Money” Abby), inspiracjami z reklamy, nie tylko uwiodła reżysera, ale pogrążyła cały spektakl, który stał się w większości kiczem, gdzie np. goryl gra na perkusji, a kelnerem jest monstrum, jak z „Terminatora”. Przedstawienie było przede wszystkim śmieszne i kiczowate; zniknął cały nastrój powieści, a w zamian otrzymaliśmy wątpliwy i niewyrazisty obraz ponowoczesnej Łodzi , w którym pozostanie w mej pamięci przede wszystkim goryl ze względu na swą egzotyczny wdzięk, a nie dobra gra większości zespołu. Słowem – porażka!

To kolejny przykład w twórczości Klaty, jak popularna strategia transformacji wybitnej powieści w inny zupełnie wymiar kulturowy, o znamionach symulacji (w znaczeniu Jeana Baudrillarda) staje się popkulturą o znikomych wartościach, czasami ku uciesze publiczności.

Na koniec przytoczę fragment z frapującego wywiadu z Andrzejem Stasiukiem, (rozmowa z Dorotą Wodecką pt. „Idę, będąc nieco gruby, „GW”, 11.09.2009, s. 21): „Cała kultura współczesna, popkultura też jest falsyfikowana, zbudowana na wartościach nieistniejących. Nie ma pomagać w egzystencji, nie ma nas określać, tylko jest wampiryczną instytucją, która wysysa z nas energię, by sama mogła zarabiać, powielać się, regenerować. Żeby istniała jako zombie”. Nic dodać, nic ująć. Warto zastanowić się nad popkulturą i jej konsekwencjami dla całości utworu plastycznego, fotograficznego, dramatycznego czy muzycznego. W tym ostatnim gatunku najlepiej się ona sprawdza. A może tylko w tym?



„Ziemia obiecana”
według Władysława St. Reymonta
reżyseria i opracowanie muzyczne: Jan Klata
adaptacja: Jan Klata, Sebastian Majewski
dramaturgia: Sebastian Majewski
scenografia i reżyseria świateł: Justyna Łagowska
kostiumy: Mirek Kaczmarek

piątek, 18 września 2009

"Rechnitz. (Anioł zagłady)" reżyseria Jossi Wieler, Münchner Kammerspiele


Historię, która wydarzyła się 25.03.1945 w pogranicznym Rechnitz, mieście austriackim blisko granicy Węgier, bez problemu znajdziemy w Internecie. Około 200 Żydów węgierskich w tajemniczych okolicznościach zostało rozstrzelanych. Winni – naziści i arystokraci, którzy są bohaterami sztuki, uniknęli kary. Miejscem kaźni był zamek a głównymi sprawcami hrabia i hrabina Margit von Batthyány, ale nigdy nie znaleziono grobu ofiar!

Sztuka Elfride Jelinek "Rechnitz. (Anioł zagłady)" traktuje o dyskutowanym współcześnie problemie banalności zła, banalności zagłady, w której tragedia ludzka rozpływa się w monotonnych rozmowach, dialogach. Autorka w bezkompromisowy sposób rozprawia się z „dobrymi Niemcami”. Pod względem dramatycznym jest to wybitny utwór, który pokazuje, jak "zwykli Niemcy" wobec zbliżającej się Armii Czerwonej dokonują okrutnej zbrodni. Nie wiadomo z jakich powodów? Czy z manii wielkości starali się coś ukryć? Jelinek próbuje rekonstruować motywy tego czynu i czyni to w sposób bardzo analityczny pokazując, że kaci bawili się życiem, zupełnie nie przejmując się swymi ofiarami.

Ale reżyseria Jossi Wielera, który oparł swój spektakl na metodzie Bertolta Brechta, okazała się przynajmniej częściowo zawodna. Zło i zbrodnia w zbyt długich dialogach zbanalizowały się, straciły swą dramaturgię. Zabrakło m.in. innych środków pracy scenicznej, jak: gest, cisza, śmiech czy wrzask. Metoda pracy niemieckiego reżysera była zbyt konwencjonalna, dlatego efekt końcowy rozminął się, jak sądzę, z oczekiwaniami widzów i być może zamierzeniem reżysera. Ważne jest, że Jelinek analizuje m.in. niemieckie aspiracje do bycia centrum świata, które oczywiście demistyfikuje i obnaża. W dialogu scenicznym pada mocne określenie Niemiec i Niemców – powinni oni stać się „dupą świata”.

Ale ze względu na wybitny tekst Jelinka i karkołomną tezę, że każdą zbrodnię można ukryć, warto było ten spektakl zobaczyć. Ciekawa była scenografia, która przypominała salkę myśliwską na zamku, wraz z zawieszonym u góry sceny porożem jelenia, czyli końcowym efektem polowania.

Teatr dużo może nauczyć się z lekcji, jaką wygłasza wobec świata Jelinek. Jedną z takich prób mogliśmy zobaczyć w ramach festiwalu „Dialogu 4 Kultur”.

Elfriede Jelinek "Rechnitz.(Anioł zagłady)"
reżyseria: Jossi Wieler
scenografia i kostiumy: Anja Rabes
muzyka: Wolfgang Siuda
reżyseria świateł: Max Keller
dramaturgia: Julia Lochte
występują: Katja Bürkle, André Jung, Hans Kremer, Steven Scharf, Hildegard Schmahl
premiera: 28 listopada 2008, Münchner Kammerspiele, w ramach "Dialogu 4 Kultur", Łódź, Teatr Powszechny (12,13.09.2009).