Szukaj na tym blogu

środa, 31 marca 2010

Ewa Bloom Kwiatkowska. Księga Kronik. Idee i maski (Państwowa Galeria Sztuki Wozownia w Toruniu, 19.03-11.04.)


32009


Powyżej przedstawiona praca 3 jest rodzajem instalacji, gdyż obraz powieszony został na specjalnie pomalowanej ściance, co dodało mu dodatkowych walorów. To symboliczna Ściana Płaczu. Co ciekawe, pojawił się tu jej nowy symbol! Czy jest to udany zbieg? Moim zdaniem bardzo! Można tu doszukać się tradycji nauczania Stanisława Fijałkowskiego, którego cała sztuka polegała na poszukiwaniu nowej istoty archetypów.




Ewa Bloom Kwiatkowska. Księga Kronik. Idee i maski - taki tytuł nosi wystawa pokazywana w Toruniu. Jest to już druga, tym razem poszerzona o kilka obrazów, propozycja nowego malarstwa Ewy Bloom Kwiatkowskiej, która uczy na łódzkiej ASP. Od kilku lat w nowej formule ekspresjonizmu podejmuje odwieczne problemy: cierpienia, zła (w tym jego banalności), zagrożenia we wszelkich jego przejawach historycznych oraz śmierci. Wszystko do niej prowadzi, a poświadcza to cykl Księga Kronik sięgający do Starego Testamentu.

Artystyczne spektrum, jakie podejmuje Ewa jest bardzo szerokie, w tym dotyczy życia takich artystów, jak Katarzyna Kobro czy Jerzy Kosiński (cykl Idee i maski). Artystka umiejętnie operuje formą abstrakcyjna, która przekracza istotę tego rodzaju twórczości, stając się formalnie pulsującym organizmem, jak w koncepcji Władysława Strzemińskiego. Potrafi też spojrzeć sarkastycznie, również na siebie, dodatkowo lekko deformując obraz (EB_xx, 2007).

Wartością jej sztuki jest sprowadzanie każdej formy, jaką operuje, także o tradycji abstrakcji geometrycznej, do znaku śmierci (np. Łaźnia / Higiena, 2009). Próbuje analizować to zjawisko korzystając z zapośredniczonego obrazu fotograficznego i filmowo-komuterowego, co nie jest łatwe, gdyż tego rodzaju zapożyczona i zmieniona w procesie transformacji twórczość może łatwo zbanalizować swe posłannictwo czy stać się przekazem bliskim pop-culture. Ale artystka jest bardzo wnikliwą i czułą interpretatorką tego rodzaju zmedializowanych obrazów. Prawie zawsze wychodzi obronną ręką.

Bardzo szybko, bo w przeciągu kilku lat i po dwóch wystawach stała się czołowym twórcą w Łodzi w zakresie malarstwa! Nie, to nie przesada. I w dalszym ciągu jej sztuka dynamicznie się rozwija. Jest to zaskakujące i optymistyczne, także ze względu na ubogą tradycją łódzkiego malarstwa.

P.S.
Zachęcam do przeczytania katalogu wydanego przez Galerię Sztuki Wozownia w Toruniu pt. Ewa Bloom Kwiatkowska. Księga Kronik. Idee i maski (2010) oraz do zapoznania się z zawartymi tam reprodukcjami obrazów i tekstami: Magdaleny Wicherkiewicz i K. Jureckiego. 


EB_xx, 2007


Lights III, cykl Księga Kronik, 2007


Lights V, cykl Księga Kronik, 2007






piątek, 26 marca 2010

Dla natury (marzec 2010)

Dla natury, marzec 2010


Pracę dedykuję artystom, którzy bezinteresownie od lat współpracują z naturą, jak  Aleksandra Mańczak, Zygmunt Rytka czy Edward Łazikowski. Nie jest to częsta postawa w sztuce i nie jest, wbrew pozorom łatwa, gdyż najczęściej sprowadza się do banału i kiczowatości.  

Warta przypomnienia  jest historia Rytki, który swą przygodę z naturą rozpoczął na początku lat 80., kiedy starał się panować nad naturą - rzeką i kamieniami. Po kilku latach zrozumiał, że jego neoawangardowe postulaty prowadzą donikąd. Rozpoczął dialog z naturą, starając się wsłuchać w jej rytm i uchwycić jej istotę. Na tyle, na ile jest to możliwe. Jego postawa i droga twórcza w aspekcie wsłuchania się w przyrodę warta jest najwyższej uwagi. 

Takiej skromnej i bezinteresownej postawy nie odnalazłem na wystawie Stanisław Fijałkowski (galeria Atlas Sztuki w Łodzi), gdyż najwybitniejszy uczeń Władysława Strzemińskiego całą rzeczywistość postanowił zamienić w abstrakcję, a to nie dało, poza kilkoma obrazami, ostatecznego rozwiązania czy wskazania drogi, którą Fijałkowski raczej przeczuwał niż wskazywał.

P.S.
Nawiasem mówiąc, zaczęło się zmartwychwstanie przyrody.



piątek, 19 marca 2010

Kim jest Zbigniew Libera?

K. Jurecki, List otwarty do Ministra Kultury i Sztuki, 1988


Zbawiciel świata, 1985  wł. K.Jurecki



Bez tytułu [Laleczka II], 1987, wł. K. Jurecki



Bez tytułu [Laleczka I], 1987, wł. K. Jurecki



Film bez tytułu. Zniszczony, 1985-86, wł. K. Jurecki


Pytanie wydaje się banalne i odpowiedź wydaje się prosta, ale tak nie jest. Sam Libera opowiadając o sobie na spotkaniu we Wrocławiu w Teatrze Współczesnym 17 lutego 2010 roku przypomniał, że w latach 80. miał różnego typu wizytówki i w zależności od sytuacji posługiwał się nimi. Mógł być każdym i wcielić się w każdą postać, np. gastryka. I tak pozostało do dziś! W latach 80. i 90. często opowiadał, że był w seminarium o. pallotynów w Ożarowie. Obecnie w mającym więcej mankamentów niż zalet katalogu Zbigniew Libera. Prace z lat 1982-2008 wydanym przez Zachętę tej informacji już nie ma.

Obecnie bardziej przypomina mi działacza z Komitetu Centralnego, który teraz nazywa się Obywatelskim Forum Sztuki Współczesnej. Nie wiadomo czy z inicjatywy własnej, czy mas Libera pragnął „zdjąć” dyrektora Wojciecha Krukowskiego ze stanowiska w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie, co oczywiście byłoby nadużyciem władzy i prywatą.

Wertując katalog Zbigniew Libera. Prace z lat 1982-2008 z Zachęty interesowało mnie, czy będzie w nim wzmianka o moim tekście zamieszczonym w państwowym piśmie, jakim była wówczas „Sztuka”, nr 5/6 z 1988. Był to List otwarty do Ministra Kultury i Sztuki [w sprawie Zbigniewa Libery i Jerzego Truszkowskiego] skierowany do ówczesnego Ministra Kultury i Sztuki prof. Aleksandra Krawczuka, co w tamtych realiach politycznych było dużym ryzykiem. W katalogu mego listu nie ma, a zawarte informacje na jego temat są co najmniej błędne. W następstwie opublikowania go zostałem wezwany do ówczesnego dyrektora Muzeum Sztuki w Łodzi, który mnie pouczył i spytał „czy wiem, co robię?” Ryszard Stanisławski nie znał takich twórców, jak Libera. Nie byli zupełnie w jego spektrum zainteresowań. Wtedy skończyło się na ostrzeżeniu. Problemy pojawiły się trochę później w związku z Łodzią Kaliską, ale mniejsza o to. Libera dokonując swoistej cenzury pominął w katalogu również inne teksty, które pisałem już w końcu lat 80., a także później: w latach 90. i obecnie (np. w katalogu wystawy Wokół dekady. Fotografia polska lat 90., 2002). Zainteresowanych odsyłam do swej strony www. Wiele błędów i "braków" w katalogu z Zachęty, wskazuję w swym tekście Obóz koncentracyjny według Libery z 32. numeru „Kwartalnika Fotografia” (2010). 

Ale większe wrażenie zrobiła na mnie informacja podawana przez Agnieszkę Morawińską, a także kuratorkę wystawy – Dorotę Monkiewicz, a następnie przez Łukasza Rondudę, dotycząca przełomowej w życiu Libery wyprawy do Egiptu w 1989. Mityczna ekspedycja, podobnie jak w życiu Witkacego czy Josepha Conrada, pojawiła się już w następnych omówieniach wystawy! Problem w tym, że dokładnie pamiętam wyjazd Zbyszka, a swe wspomnienia skonfrontowałem także z Jolantą Ciesielską, gdyż pamięć jest zawodna. Libera owszem był w Egipcie, ale na krótkiej wyciecze z biurem podróży, z której wrócił ogromnie rozczarowany! Mamy więc do czynienia ze zwykłą konfabulacją i być może jest ona ważną metodą  w działalności Libery, co nie jest rzadkie na gruncie sztuki polskiej. W jednym z wywiadów pt. Chleb czy śrubka  udzielonym dla „Dużego Formatu” (11.12.2009 rozmawiała Dorota Jarecka) Libera przedstawił się jako niemalże były kloszard zbierający z żoną pety pod Dworcem Centralnym w Warszawie. Natomiast w ostatnim zamieszczonym w "Wysokich Obcasach" (27.02.2010) jest już artystą  innego rodzaju - korzysta z  helikoptera do produkcji wątpliwych według mnie panoram fotograficznych. Te, które widziałem w magazynie przypominają kadry z Mad Maxa (1979!), z odrobiną lekcji Jeffa Walla. Nic szczególnego, ale zadziwiający jest ich reklamowy kontekst oraz sposób manipulacji Teorią widzenia Władysława Strzemińskiego, która z tego typu twórczością, jaką  obecnie uprawia Libera, nie ma nic wspólnego.

Jeszcze większe zdziwienie wywołał we mnie fakt, że organizatorzy wystawy w Zachęcie nie byli zainteresowani pokazaniem wczesnych prac Libery. Sam prezentowałem niektóre z nich już w 1992 roku na wystawie Fotografia polska lat 80-tych. Ze zbioru Krzysztofa Jureckiego, Galeria Dziennikarzy, Kutno, czerwiec-lipiec 1992 (kat., ksero). Wiedział o nich oczywiście sam zainteresowany, wiedziała kuratorka, a jedna z nich jest nawet na mojej stronie internetowej, gdyż są jedynymi odbitkami oryginalnymi z serii wykonanej przez Liberę powtórnie w 2005 roku (złe datowanie w katalogu, gdyż w 1985 roku powstał  negatyw). Wczesne fotografie różnią się koncepcją od tych pokazanych w Zachęcie, a poza tym prezentują Themersonowskie „kontrolowane niechlujstwo”, gdyż artysta w tym czasie nie potrafił ich poprawnie odbić. Mówiłem mu o tym, że jest to ich wadą, ale upierał się. Teraz pokazywane są jako perfekcyjne i sterylne odbitki, zupełnie inne (także formatem) od tych nielicznych, tworzonych w latach 80. Które są ważniejsze? Gdy tę historię z pominięciem kilku oryginalnych i ważnych prac odpowiedziałem niedawno Adamowi Mazurowi odpowiedział: „Po co pokazywać oryginały, kiedy te zrobione teraz sprzedaje się po 1500 Euro w Rastrze”? Ewentualny klient chciałby może mieć vingate, wiec trzeba było go „ukryć”, co jest oczywiście dodatkowym błędem kuratorki wystawy w Zachęcie. 

Kilka lat temu dyskutowałem z Przemkiem Kwiekiem na temat, czy Zbyszek jest artystą niezależnym od rynku sztuki. Wydaje mu się, że umie nim sterować, ale jego  działalność jest  coraz bardziej związana ze sferą biznesową i ideologiczną zarazem (z OFSW, nie mylić z BBWR). Chyba jednak jest zależny od rynku sztuki, gdyż stał się on głównym celem jego działania, wystawiania i istnienia twórczego. Nawet już uwikłanie w zależność z galerią Raster budzi moje poważne wątpliwości, gdyż przypomina mi ona wirtualny twór istniejący dzięki państwowym dotacjom. Tylko, że teoretycznie mamy do czynienia z niezależną galerią, jedną z najbardziej znanych w Polsce, budującą rynek sztuki. Na razie ten skandaliczny fakt ministerialnych dotacji ujawnił blog Galerii Browarnej w tekście FreeWolny Rynek. To, że Ministerstwo Kultury finansuje prywatny biznes kilku polskich galerii z Warszawy jest bardzo dziwne i niepokojące. I nie są to małe pieniądze!

W wywiadzie przeprowadzonym przez Dorotę Jarecką zamieszczonym w „Wysokich Obcasach” pt. Można wziąć tylko jedną parę butów (27.02.2010) pojawił się wątek znajomości twórczości Libery w Czechach, także wśród studentów fotografii ze Śląskiego Uniwersytetu w Opavie. Być może stało się to w następujący sposób: na zaproszenie dyrektora Vaclava Macka na Miesiącu fotografii w Bratysławie w 2005 miałem wykład pt. Zbigniew Libera and the Youngest Generation in Polish Photography, na którym byli także studenci z Opavy. Jednak studiuje tam dużo Polaków, więc może przebiegło to w ten sposób?... Być może?

Piszę to wszystko, aby przywołać kilka aspektów z życia i twórczości Libery. Adresuję swe przemyślenia do tych, którzy będą pisali biografię a następnie analizowali jego wybitną twórczość i przestrzegam, by nie ufali zarówno wypowiedziom artysty, jak i samemu katalogowi, w którym rozczarowują także teksty, gdyż nie odpowiadają na pytanie o miejsce Libery nie tylko w powojennej fotografii i sztuce polskiej, ale i w światowej. Niektóre jego prace, np. Jak tresuje się dziewczynki, Lego. Obóz koncentracyjny czy Christus ist mein Leben mają szansę zaistnieć w historii sztuki światowej. Tak, to wcale nie jest przesada! Libera stworzył kilkanaście wybitnych prac.

Wiele o postawie, inspiracjach i rozwoju Zbyszka napisał Jerzy Truszkowski w tekście Lagerhaarschneider. Zbigniew Libera ("Exit" 1996, nr 4), który w katalogu z Zachęty ma błędną nazwę. Polecam ten artykuł do przeczytania w celu zrozumienia mechanizmu, który można określić „syndrom Zbigniewa Libery” – groźnego i fascynującego zarazem.

niedziela, 14 marca 2010

Grzegorz Zygier, TWOONE. Od cienia do fal (12.03.-31.03.2010)

W Ośrodku Działań Artystycznych w Piotrkowie Trybunalskim otwarto kolejną wystawę Grzegorza Zygiera z cyklu Twoone, którego premiera miała miejsce w 2007 roku w Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Do chwili obecnej można było je także zobaczyć w Toruniu i w Poznaniu. 



W tekście  zamieszczonym w katalogu pt. Iluzja czy rzeczywistość? na temat zdjęć Grzegorza  napisałem: "Zacznijmy od tego, że odwołują się [one] do koncepcji „fotografii czystej”, ale są tak zmienione, że powstał nowy rodzaj montażu – najważniejszej techniki XX wieku - ale nie hybrydyzacji, gdyż prace Grzegorza Zygiera są bardzo skonceptualizowane. Ta cecha, związana z metodycznym poszukiwaniem istoty i idealnej struktury powoduje, że są one od razu rozpoznawalne. Związana z kategorią mimesis i główną tradycją w rozwoju fotografii fotograficzność jego prac rozwinęła się w pracach z cyklu Twoone w kilku kierunkach. Jednym z głównych problemów jest ujmowanie cienia i towarzyszącego mu przedmiotu czy fragmentu rzeczywistości, który sprowadzony jest, na ile można tego dokonać, do elementów martwej natury. Fotografowanie fragmentu kolumny, liści, krzesła, metalowych części jest modernistyczną formą vanitas. [...] Te prace Grzegorza Zygiera ujawniają jeden aspekt, który bardzo cenię, a jest to żywioł wody w jego różnych przejawach. Morze jest spokoje lub dynamiczne albo o różnej formie horyzontu. Nie są to łatwe prace do wykonania. Nie ma sensu tłumaczenie, że są w dalszym ciągu istotne, gdyż rozwijają nowe kategorie postrzegania, widzenia i rejestracji, a oparte są na wykoncypowanym szkicu rysunkowym. One wciąż odwołują się do naszego nowoczesnego widzenia zapożyczonego przez aparat fotograficzny przez ukształtowany na początku XX wieku modernizm artystyczny. Oczywiście są inne stereotypy i możliwości postrzegania i tworzenia fotografii, także bardziej graficznej lub przeciwnie tradycyjnej – dokumentalnej czy reportażowej."

Pozornie jest to prosta fotografia, ale jej koncepcja obejmuje coraz szersze aspekty naszego świata i naszej widzialności. W autentyczny sposób podąża za ideami XX wiecznego modernizmu artystycznego. także  malarskiego, ale zachowuje swą fotograficzną właściwość medium.  Dlatego także z tego powodu bardzo cenię ten cykl. Grzegorz Zygier jest bardzo wyrafinowanym i konsekwentnym artystą.


środa, 10 marca 2010

Hedonizm czy misterium? Rysunki i malarstwo Małgorzaty Malinowskiej

 
Rysunki dyplomowe, 2008, rysunek, pastel, 140x100 cm
Lingerie, 2008, olej, płótno


Jak obecnie rozwija się malarstwo? Co wynika z mówienia o jego śmierci oraz prymacie obrazowania fotograficzno-filmowego? W którymś momencie historii malarstwo przestało być samym sobą, dążąc do innego typu narracji. Obecnie dominuje jego forma plakatowa stwarzana z uproszczonej formalnie fotografii lub będąca pochodną obrazu telewizyjnego czy internetowego, z jego wszystkimi cyfrowymi implikacjami.

Żeby malarstwo było istotnym wyrazem sztuki musi odwoływać się do własnej historii nie zaś do „ready-made” czy instalacji. Czy taką drogą podąży Małgorzata Malinowska (dyplom na ASP w Warszawie w 2009) , która chce być wierna sobie i połączyć, jak kiedyś w innym medium Natalia LL, erotyzm  z tradycją malarskiego obrazowania? Pozornie jest to malarstwo o charakterze egocentrycznym i pozie Narcyza. Ale można w nim dostrzec tradycje wielkich mistrzów, jak też aktualne odwołania np. do Davida Hockneya. 

Czy młoda artystka wytrwa w takim sposobie tworzenia, w którym artysta sam siebie  podgląda? Na razie kroczy drogą, jaką wytyczyła  m.in. w końcu lat 90. Magdalena Moskwa z Łodzi koncentrując się na problemie "pokazywania  własnej metafory śmierci" . Małgorzata Malinowska ukazuje zaś w formule autoportretu przede dziwne stany emocjonalne, trudne do dokładnego zdefiniowania.  Posługuje się także fotografią, ale traktowaną jako notatnik.

Jej obrazy i rysunki zobaczyłem na początku 2010 roku w Galerii Pionovej w Gdańsku na wystawie Sam na sam, którą zrecenzowałem w marcowym numerze magazynu "Arteon". Jednak w pracach Malinowskiej brak mi  na razie prawdziwego misteryjnego nastawienia, o którym pisał Luis Bunuel w tekście Kino instrumentem poezji (1958). Swoją koncepcję sztuki filmowej wyprowadzał oczywiście z surrealizmu i fotografii wyrażającej poezję snu w wydaniu Man Ray'a. Oczywiście istnieje możliwość tworzenia sztuki erotycznej czy wręcz hedonistycznej, tak jak ją pojmował Pablo Picasso czy wspomniany Man Ray, ale wówczas mamy do czynienia z przekazem bardziej prywatnym, nie zaś uniwersalnym. Aby mogło zaistnieć misterium potrzeba także aspektu religijnego, jak pokazał to Andriej Tarkowski. Czy może być nim metafora ciała oraz płodności? Z pewnością tak, gdyż takie były początki sztuki!

Oglądam dużo wystaw malarstwa, gdyż taka jest nasza kultura wizualna, opierająca się na tradycji nowożytnego płaskiego i kolorowego obrazu. Niewiele w tym zakresie zmieniło kino. Mówienie o przełomie jaki ma nastąpić wraz z erą kina trójwymiarowego jest iluzją. Niewiele podoba mi się z tego, co obserwuję na polskiej scenie dotyczącej malarstwa. Do chlubnych wyjątków należą rysunki i malarstwo (zwracam uwagę na kolejność technik) Małgorzaty Malinowskiej, która ma jeszcze czas otworzyć się na inne, bardziej egzystencjalne problemy, do jakich stworzona jest sztuka. Na razie jest,  jak przypuszczam,  hedonistką badającą i kochającą samą siebie w skrycie psychologiczny sposób na tle wielkiej historii malarstwa, które pragnie nim być do końca, bez mediatyzacji (termin Ryszarda Kluszczyńskiego). Tak wygląda malarstwo po "końcu malarstwa" w wydaniu warszawskiej artystki, której grozi infantylizacja oraz pochłonięcie przez pop kulturę, która w sama sobie, znów w przeciwieństwie do malarstwa, nie wyraża niczego innego poza dążeniem do sławy i ułudy nieśmiertelności.




Rysunek dyplomowy, 2008, rysunek, pastel, papier, 140x100 cm

piątek, 5 marca 2010

"Zmień Świat. Fragmenty notatnika misyjnego" Wacława Ropieckiego

 
 
  
 
  
 

Dwie pierwsze prezentowane prace Wacława Ropieckiego powstały w czasach konceptualizmu, czyli w latach 70. Pierwsza z nich to grafika w technice offsetu, druga to fotografia. Pochodzą z bardzo ciekawej  serii Księga do życia przez sztukę. Z tego czasu artysta jawi się jako zapomniany performer, który w eksperymentalny sposób zapisywał swoją fizjonomię, postrzeganą na tle dziedzictwa PRL. Ujawniały się  w tych pracach sprzeczności i absurdy ówczesnego systemu. Artysta czynił  swe zapisy w szerokim spektrum historii, posługiwał się natarczywością swej twarzy, która często zapełniała społeczną rzeczywistość.  Są to realizacje ważne dla kategorii self-performance, znanej także z wideo-artu.

Na początku lat 80. Wacław Ropiecki pojawiał się na Strychu Łodzi Kaliskiej, brał udział w filmie Movie picture of Łódź Kaliska, który błędny sposób został pokazany na wystawie w Muzeum Sztuki w Łodzi w 2009, ponieważ podzielono go na kilkanaście epizodów, nie podając właściwego tytułu całości. Ale Ropieckiemu zdecydowanie bliżej było do poszukiwań duchowych, a nawet mistycznych. Dlatego bliska mu była twórczość Ryszarda Waśki, który podejrzliwie patrzył na krąg Strychu. A później, podobnie jak Anna Płotnicka, Ropiecki szybko wycofał się  z ludycznych działań zrzutowych.


Nie wiem dokładnie kiedy rozpoczął działalność misyjną w Rosji? Być może w końcu lat 80. Może nam napisze? Dwa kolejne zdjęcia artysty pochodzą z katalogu Zmień Świat. Fragmenty notatnika misyjnego (2001) z okolic rosyjskiego Chabarowska na Dalekim Wschodzie. Pozostały w nich jeszcze ślady autoperformance fotograficznego, które połączone zostały z widzeniem bliskim Annie B. Bohdziewicz i "fotografii ulicznej" lat 70. Chwile radości, smutku i nostalgii rejestrują codzienne życie miasta i jego mieszkańców,  które uzupełniane jest krótkimi opisami fotografowanych sytuacji. Ten dokument może mieć znaczenie dla zrozumienia współczesnej Rosji, dla polskiego reportażu, ale pokazuje też, że fotografia może być instrumentem zmieniającym świat, próbującym go polepszyć, lecz nie w sposób utopijny, jak w projekcjach Krzysztofa Wodiczki (np. Goście), ale w sposób dosłowny, bez poetyckiej przenośni. W przypadku Ropieckiego fotografia łączy się z konkretnym czynem i działaniem społecznym i na tym polega także jej wyjątkowość. Autor nie czeka na nagrody za swą społeczno-artystyczną działalność, przede  wszystkim poszukuje Światła, niosąc pomoc potrzebującym na obrzeżach ogromnego kraju, jakim jawi się w dalszym ciągu Rosja.

czwartek, 4 marca 2010

Mail do The Krasnals (16.02.2010)

K. Jurecki, Reksio i Karuś, 2006



The Krasnals, Po prostu Adam... / Adam Małysz Vancouver 2010 / z cyklu Whielcy Polacy






Myślę, że moja fotka jest lepsza od Po prostu Adam... / Adam Małysz Vancouver 2010 / z cyklu Whielcy Polacy. 2010. Olej na płycie. 50 x 50 cm. I też nadaje się na ikonę dla gospodyń domowych. Na pewno pani M.M. byłaby zachwycona kompozycją w stylu Aleksandra Rodczenki. Zaś "Krytyka Polityczna" zauważy tu wszechobecny konsumpcjonizm i działanie społeczne (zakamuflowane w kodzie według teorii Rolanda Barthesa) o braku jabłek dla dzieci z Bródna (od kilku dni). Z tego też powodu spodoba się także D.J., która walczy od lat o wolność alternatywnej "sztuki krytycznej".
          Pozdr. KJ


p.s. To Reksio i Karuś - w sumie to jest najważniejsze. A dziś Karuś ma urodziny i postanowiłem to w końcu uczcić, ujawniając jego piękny portret.

wtorek, 23 lutego 2010

Dyplomy z fotografii - ASP w Gdańsku, luty 2010

K. Jurecki oraz Ł. Ziętek (z prawej) 

To był udany rok dla fotografii w Gdańsku na licencjacie fotograficznym ASP. Zobaczymy, jak rozwiną się postawy absolwentów za kilka czy kilkanaście lat. Są dobrze lub nawet bardzo dobrze przygotowani teoretycznie, może będą w przyszłości krytykami sztuki? Mało kto wie, że dr Marianna Michałowska pierwsze kroki w zakresie teorii i krytyki stawiała u mnie w połowie lat 90., w czasie kiedy miałem zajęcia na ASP w Poznaniu. Zachęciłem ją do pisania o fotografii, gdyż wykazywała bardzo duży talent w tym zakresie. Teraz zachęcam kolejnych adeptów.
Obiekt interaktywny Konrada Pitali

Przypominam jeszcze raz o pracy Konrada Pitali, o której już pisałem na blogu. Dyplomy w Gdańsku okazały się bardzo wszechstronne - od pracy interaktywnej i konceptualnej, poprzez fotografię mody i komiks, do realizacji o charakterze filozoficznym, na ile jest to możliwe na tym etapie edukacji i dojrzewania psychicznego. 
Prace Łukasza Ziętka 

Najbardziej spójny i skończony cykl przedstawił Łukasz Ziętek, o którym już kiedyś pisałem na blogu. Jego sesja mody, obok konwencjonalnych lecz niezwykle estetycznych ujęć, zawierała w sobie zapośredniczenie przez medium wideo. Powstały relacje między obrazami pokazującymi historię bez istotnej narracji, w której liczyła się atmosfera stworzona przez fotografa - lekka, przyjemna i uwodzicielska. Oczywiście nieprawdziwa, ale nie o poszukiwanie prawdy chodzi w tego rodzaju przekazie. Fotograf wyszedł jednak poza stereotyp eleganckich prac w kierunku symbiozy mediów, a więc przekroczył zasadę autonomii fotografii.
Zdjęcia Sylwii Adamczuk

Bardzo wysublimowany przekaz prywatny, odnoszący się do własnej fizjologii wzroku oraz kontaktu z nowym miejscem zamieszkania przedstawiła Sylwia Adamczuk. Jej praca trochę raziła monotonnością, ale z premedytacją trzymała się raz wyznaczonych reguł. Ten rodzaj tableau działał jak monumentalny obraz, który poszukiwał i znajdował fragmentarycznie  utajoną w codziennej widzialności formę.
Prace nawiązujące do estetyki Jerzego Lewczyńskiego i Wojciecha Prażmowskiego, a koncepcyjnie także do Christiana Boltanskiego, pokazała Zofia Błażko. Zastosowała specjalny rodzaj spreparowanej oprawy, która nadawała pracom znaczeń malarskich. W ten sposób artystka ukazała własną historię rodzinną, w której zatraca się tożsamość. Przynajmniej dla niektórych odbiorców.
Fotografie Zofii Błażko

Własną historię rozstania, tęsknoty za bliską osobą pokazał w formie filmowej na podstawie fotografii oraz fotografii w fotografii (ta praca była znacznie ciekawsza) Janusz Miller. Inny wyraz zdjęć rysował się z daleka, a zupełnie inny z bliska, gdyż każda fotografia zawierała w sobie miniaturki innych zdjęć możliwe do zobaczenia tylko z odległości kilku centymetrów. Przypomniało mi to zasadę stosowaną przez Krzysztofa Cichosza od końca lat 80. XX wieku. Artysta świetnie zapanował nad formą nadając jej prywatny i mimo wszystko lekko ironiczny wyraz. Trudno określić taki rodzaj pracy - dokument, inscenizacja, zdjęcia bliskie reklamy, gdyż zacierają się znane granice.
Prace Janusza Millera

Do medytacji, problemu buddyjskiej "pustki" i "formy" oraz  percepcji wizualnej w typie zachodnim i, co ważne, dalekowschodnim odwołała się Monika Lotkowska. Cała realizacja składająca się ze zdwojonych obrazów (jak to stosuje np. Ken Matsubara z Tokio) mogła być oglądana zarówno od lewej, jak i od prawej strony. Opierała się na skontrastowaniu widoku ciała z siłą natury. Ale czasami uzyskane obrazy okazały się zbyt hermetyczne.
Prace Moniki Lotkowskiej

Udana była także  konceptualna praca Adama Tylickiego na temat czasu i jego bezpośredniego przełożenia w fotografii. Powstały dwa wielkie minimal-artowskie czarne obrazy, w których umieszczono i podświetlono wywołane "negatywy czasu" bez zarejestrowanego obrazu, pokazujące jedynie "sekundy wywoływanego negatywu" oraz jego odbitki - oczywiście idealne czarne, doskonałe w swej istocie.
Zdjęcia Adama Tylickiego 

Prace o charakterze "poezji wizualnej", odnoszące się do własnej osoby, skutecznie maskujące w niej prywatne mitologie pokazała Kamila Rondo, która na każdym ze zdjęć stosowała tajemnicze opisy numerologiczne. Z premedytacją bardziej skrywała niż odkrywała zawarte w nich znaczenia.

Zdjęcia Kamili Rondo

Nowej formy komiksu fotograficznego poszukuje Małgorzata Różalska. Stworzyła bardzo długą historię, która opracowana została na podstawie dialogów sfotografowanych w środowisku teatralnym. Zdjęcia były następnie zgrafizowane i sprowadzone do charakteru rysunku. Realizacja zaistniała w postaci wystawy i bardziej naturalnej - książki fotograficznej. Metoda zastosowana w tej realizacji przypominała mi film Sinn City (2005), który jest przykładem, że gry komputerowe i komiks tworzą nową medialnie historię kina(?), tylko do kogo jest on adresowany? Chyba do młodzieży. Mnie ten film zupełnie rozczarował, choć cenię inny w tym rodzaju poszukiwań - Persepolis (2007).
Fotografie Małgorzaty Różalskiej

Do tradycji awangardy międzywojennej, ale przede wszystkim do dorobku Zbigniewa Dłubaka (cykl Asymetria), sięgnął Remigiusz Ratajczak. Jego realizacje pokazały, że w dalszym ciągu można odwoływać się do tradycji awangardowej, choć grozi to formalizmem i eklektyzmem. Jednak ryzyko czasami trzeba podjąć!


Zdjęcia Remigiusza Ratajczaka

I na zakończenie kilka prac Małgorzaty Babinek, które miały według zamierzeń autorskich kontynuować dokonania fotokolażowe Zofii Rydet, ale w akcie twórczym zdecydowanie przesunęły się w stronę ilustracji bliskiej w myśleniu o obrazie, jakie prezentuje Ryszard Horowitz. Nie jest on moim ulubionym artystą. Niestety ciągle jeszcze oddziałuje na młodych i nie tylko młodych twórców. Zobaczymy, jak będzie w tym roku na Cyberfoto?


Prace Małgorzaty Babinek

Gdybym miał wybrać trzy najciekawsze dyplomy, to wskazałbym oczywiście na Konrada Pitalę, Łukasza Ziętka i Sylwię Adamczuk. Wszyscy oni posiadają w bardzo dużym stopniu świadomość fotografii i dziedziny, w której działają. W wielu polskich szkołach fotograficznych uczy się przede wszystkim opanowania narzędzia i na tym kończy się edukacja. Kształci się więc operatorów aparatów lub programów graficznych. Niezbędny jest zaś szeroki zakres wiedzy z dziedzin humanistycznych z filozofią i filozofią sztuki włącznie. Dlatego poziom polskiej fotografii jest mniej więcej taki sam od wielu lat! Mimo, że powstało tak wiele szkół fotograficznych.

środa, 17 lutego 2010

Spór o dzisiejsze uniwersalia. Na podstawie książki Sławomira Marca

 

Ponad rok temu, na początku stycznia 2009 roku, dyskutowaliśmy w Lublinie na temat najnowszej książki Sławomira Marca Sztuka, czyli wszystko. Krajobraz po postmodernizmie (Lublin 2009). Poruszyłem temat rynku sztuki i zaczęło się. Ktoś zarzucił mi, że nie doceniam wartości malarstwa Wilhelma Sasnala, doszukując się w jego karierze machinacji rynku sztuki. Ten wątek poruszył Tomasz Kozak – artysta krytyczno-ironicznie-pastiszowy. Spytał: „Czy widziałem jego kontakt z Satchi&Satchi”. Nie widziałem – odparłem zgodnie z prawdą. „No, to skąd te domysły?” – odparł Kozak. Dla wielu Sasnal i jego kariera to „nowe Niebo”, droga, którą należy podążać, a broń Boże pytać, jak ją znalazł.

Dla mnie książka Sławka Marca jest bardzo ważną pozycją z kilku powodów. Poszukuje i daje wskazówki dotyczące wartości dzieła artystycznego. Przeciwstawia się dotychczasowym liberalnym – modernistycznym i postmodernistycznym, schematom interpretacyjnym. Poza tym próbuje podważyć znaczenie obecnego „art world'u”, gdyż ten opiera się na niejawnych i chybionych kryteriach, przede wszystkim rynkowych. W tym tkwi problem dotyczący wartości artystycznej prac Sasnala. Czym różnią się one od prac The Krasnals, które z perspektywy czasowej mogą być ważniejsze, jeśli będą autentyczną walką o przejrzystość finansów państwowych i zasady rynku sztuki i nie dadzą się skomercjalizować, a przede wszystkim „wpasować” do „art world'u”.


Sławek Marzec od kilkudziesięciu lat obserwuje światowy i polski rynek sztuki oraz ważne kolekcje i kariery artystyczne. Jako artysta uczestniczy w innego rodzaju obiegu stara się tworzyć sztukę bezinteresowną o jakościach akcentujących pełnię bycia, w jej całej rozciągłości, od aspektów klasycznych, poprzez tradycję ikony i sztuki geometrycznej. Zajmuje się negatywnym zjawiskiem postsztuki, w tym „sztuką krytyczną”, wobec której na polskim gruncie zgłasza bardzo wiele zastrzeżeń. Jego rozważania zdecydowanie sytuują się  wśród takich rozwiązań, jak: postromantyzm czy postkatastrofizm, w ramach poszukiwania nowej formuły sztuki autonomicznej i wzniosłej.

Marzec jako artysta-teoretyk widzi sprzeczności zarówno w pojęciach modernizmu, jak i postmodernizmu poszukując własnej formuły teoretycznej. Akcentuje takie wartości, jak: „bezinteresowność”, pojęcie buddyjskiej „pustki”, judaistycznego „wyjścia” czy religijne „katharsis”. Jest przeciw modnemu w koncepcji postmodernistycznej pojęciu „gry”, gdyż jak pisał Jan P. Hudzik, „gra pozbawia nas poczucia odpowiedzialności, wstydu i poczucia winy”. Jego książka jest pytaniem o uniwersalia w stosunku do najnowszej produkcji, w której być może da się określić istotne zjawiska (np. Mirosław Bałka).

Ostatnio w „Obiegu” ukazała się recenzja omawianej pozycji napisana przez prof. Grzegorza Dziamskiego pt Czy można wyjść z ponowoczesności? O nowej książce Sławomira Marca, który z pozycji kulturoznawcy i zwolennika liberalizmu nie wierzącego w uniwersalia i wartości przedstawił swoje zarzuty wobec książki Marca. Często są one bezzasadne. Dziamski pisze: „Pierwsza droga wyjścia to neotradycjonalizm, odrodzenie tradycji, już nie w oparciu o motywacje metafizyczne, lecz pragmatyczne (s. 107). Tę drogę wyjścia z ponowoczesnego chaosu i zamętu podsuwają nam różnej maści fundamentaliści mianujący się samozwańczymi odnowicielami i obrońcami tradycji czy też tego, co za tradycję uważają.”. Przede wszystkim Marzec bardziej skomplikował sytuację wymieniając kolejno: „drugi modernizm” (choć tu posłużenie się Zygmuntem Baumanem nie jest szczęśliwe), „postromantyzm” (Harold Bloom i Agata Belik-Robson), „poetyzację”, „postkastrofizm”, „cywilizację cynizmu”, jako „efektu totalnej rynkowej wymienialności” (s. 115), co jest słuszną konkluzją. Dziamski spłaszczył poglądy i interpretacje kończąc swój wywód w następujący sposób: „ Moim zdaniem, propozycja ta przeżyła w Polsce swoje apogeum w latach 80., a jej głównymi orędownikami czy też ewangelistami byli Janusz Bogucki i Aleksander Wojciechowski”. Poza wszystkim zarówno Bogucki, jak i Wojciechowski byli otwartymi na inne dokonania krytykami sztuki w latach 80, a to, że działali pod egidą kościoła wiele ryzując, nic im nie ujmuje. Nazywanie ich fundamentalistami kilka lat po ich śmierci, kiedy nie mogą się bronić, jest niestosowane. Razem z nimi w kościele w ramach kultury niezależnej działała Anda Rottenberg. Czy ona także była, a może jest nadal,  fundamentalistką? 

Dalej Dziamski zastanawia się nad swymi fantazjami a nawet żartem(!) użytym, jako przypowieść adresowana dla studentów przez Marca o muzyce Mozarta, czego nie powinien czynić, jeśli jego tekst ma być poważny. Dziamski posługuje się nazwiskami i pracami, których w tekście Marca nie ma! Marzec pisał jedynie o znaczeniu Hansa Haacke w przeciwieństwie do mimikry polskiej „sztuki krytycznej” pokazywanej w Wenecji jako alternatywa do sztuki oficjalnej. Zaś sugestie Dziamskiego są zbyt dalekie: „W ostatnich latach, w polskim pawilonie na Biennale Weneckim pokazano Mirosława Bałkę, Katarzynę Kozyrę, Artura Żmijewskiego, Monikę Sosnowską, a z nieco starszych - Zofię Kulik i Krzysztofa Wodiczkę. Czy prace tych artystów „symulują głębię, mądrość, inteligencję, wrażliwość"? Chyba nie, skoro autor pisze, że „niezmiernie ceni" Mirosława Bałkę? (s. 140). A więc może chodzi o Kozyrę? Kozyrę z „Piramidą zwierząt"? „Olimpią"? A może ze „Świętem wiosny"?” Odpowiem za autora. Marzec nie ceni, podobnie ja jak, prac Kozyry, Żmiejewskiego (tu się trochę różnimy, gdyż filmy z Izraela z 2003 mimo zastrzeżeń są dla mnie ważne) i nie było sensu ich przywoływać. 

Oczywiście można wskazać takie teorie czy koncepcje (i zna je dobrze Dziamski), które programowo pozbywają się metafizyki i pojęcia wartości. Ale książka Marca jest moim zdaniem udaną próbą poszukiwania ich we współczesnym, zdefragmentaryzowanym i opartym na cynizmie świecie, w którym gra się bez reguł lub są one tak zmienne, że nie mogą być stałe. Ale Dziamski wychodzi z zupełnie innych założeń metodologicznych, opierając się na dokonaniach Biennale Weneckiego i documenta w Kassel, gdzie negocjuje krótkotrwałe mody artystyczne, które ze sztuką i uniwersaliami w znaczeniu zmodyfikowanym przez hermeneutykę nie mają nic wspólnego. 

Podsumowując: Dziamski nie zauważył, że Marzec teoretyzuje „O ŚWIADOMOŚCI NIEUNIKNIONEJ UNIWERSALIZACJI, GESTU, […] , KTÓREGO NIE MOŻEMY – CHCĄC CZY NIE CHCĄC – ODRZUCIĆ, BO INACZEJ CZYSTA PRZYPADKOWOŚĆ NAS CZEKA. WIEC MUSIMY ŚWIADOMIE UNIWERSALIZOWAC, A NIE TYLKO CELEBROWAĆ NIEZMIENNE UNIWERSALIA.” (mail S. Marca do autora z 14.02.2010). Sądzę, że jest to bardzo ważna propozycja i nic nie ma wspólnego ani z fundamentalizmem, ani z Mozartem…

Konrad Pitala - pierwszy "interaktywny dyplom" na fotografii (ASP Gdańsk 2010)

Dokumentacja obiektu interaktywnego K. Pitali (Sylwia Adamczuk)


Kilka dni temu mieliśmy serię obrony jedenastu bardzo dobrych prac licencjackich na ASP w Gdańsku. W ostatnim czasie niesłusznie w moim przekonaniu pisze się i przedstawia przede wszystkim o absolwentach ASP w Poznaniu i Szkoły Filmowej, w których nie dostrzegam nic więcej ponad przeciętność i poprawność. Za kilka dni przedstawię inne prace, które obronione zostały 13 i 14.02 w Gdańsku.

Konrad Pitala, posiada bardzo dużą świadomość w dziedzinie, którą się zajmuje. W następnie swych przemyśleń stworzył interaktywny obiekt, w którym komputer generował różne filmy dokumentalne z ciekawie sprzężoną muzyką. Dodatkowo widzowie sami mogli się oglądać, dzięki kamerze, która rejestrowała obraz rzeczywisty. W dowolnym momencie artysta ingerował w obiekt, uderzając w niego, w czym przedstawił swój ironiczny stosunek do PRL-owskiego dziedzictwa. Ta bardzo ciekawa praca powstała w pracowni prof. Cezarego Paszkowskiego. Problem twórczości interaktywnej polega na tym czy się rozwinie i czy nie stanie się przede wszystkim rodzajem gry/zabawy, bez autentycznego ryzyka artystycznego. Gra i zabawa są raczej działaniami skierowanymi dla dzieci, niż autentycznych odbiorców sztuki, która powinna poruszać trudniejsze w znaczeniu egzystencjalnym problemy.

środa, 10 lutego 2010

Andrzej Jerzy Lech – nasz człowiek w Nowym Jorku

 
Prace Andrzeja Lecha na aukcji

Wiele razy słyszałem kasandryczne opowieści, że fotografie Andrzeja Jerzego Lecha mają się nijak do osiągnięć klasycznego modernizmu amerykańskiego lat 30. XX wieku spod znaku grupy  f 64. Podkreślano, że jego fotografia jest anachroniczna w stosunku do fotografii inscenizowanej i cyfrowej. 



 
Ekspozycja w  The Salmagundi Club

Kilkukrotnie w swoich tekstach pisanych systematycznie od lat końca lat 80. XX wieku podkreślałem, że jest on jednym z najważniejszych dokumentalistów polskich coraz bardziej powracający do korzeni fotografii z połowy XIX wieku. Inni pisali, że w latach 80. i 90. nie było w Polsce dokumentu, a pojawił się on wraz z „dzikimi” polskiej fotografii, czyli „nowymi dokumentalistami”. Śmiem twierdzić, że prezentują oni bardziej inscenizację niż dokument.

W The Salmagundi Club na Fifth Avenue w Nowym Jorku miała miejsce aukcja fotografii otworzona 28 stycznia 2010 zorganizowana przez Dom Aukcyjny Be Hold. Przy jej okazji odbył się indywidualny kilkudniowy pokaz zdjęć Lecha z „Dziennika podróżnego”, o którym w materiałach do aukcji napisano, „że kontynuuje on wielką tradycję mistrzów z Europy Wschodniej połączoną z delikatną współczesną wizją, która także wyraża jego uwielbienie Ameryki.” Jest to wielkie wyróżnienie dla naszego fotografa. Po raz pierwszy chyba w historii prace Polaka zapowiadały aukcję i sprzedaż zdjęć, tak znanych fotografów, jak: Julia Margaret Cameron, Carleton Watkins, Rudof Eickemeyer, Clarence White, Doris Ulmann, Berenice Abbott, Henri Cartier-Bresson, Paul Strand. Lola Alvarez Bravo, Horst, Cindy Sherman. Aukcja koncentrowała się jednak na fotografii prasowej, przedstawiając m.in. oryginały („vintage”) zdjęć z wojny w Hiszpanii w 1936 Roberta Capy.

Aukcji towarzyszyły także wykłady, m.in. dotyczące zdjęć z Hollywood czy Briana Wallisa, kuratora z International Center of Photography pt. "Zagubiona walizka Roberta Capy."

To wielki sukces Andrzeja i jednocześnie polskiej fotografii. Sukces autentyczny, na który artysta pracował przez długie lata. Nie pozorowany, jak w przypadku nagród na World Press Photo Tomasza Gudzowatego.

W tekście pt. „Dziennik podróżny”, „Exit”, 2006 podkreśliłem zmianę, jaka dokonała się w stylistyce Lecha na początku XXI wieku. W książce „Słowo o fotografii” (Łódź 2003) zamieściłem długi wywiad z artystą. Zachęcam do jego lektury. 

wtorek, 2 lutego 2010

Czy Jean Baudrillard się pomyłił? O symulakrach i symulacji


Niedawno czytałem także blogi dwóch moich konkurentów z Działu Kultura. Są pisane na wysokim poziomie intelektualnym, choć może są zbyt monotematyczne? Z jednym z nim mam ochotę podyskutować, może w przyszłości, odnośnie istoty poszukiwań artystycznych i działań twórczych.

Co wybiorą jurorzy z trzydziestu nominowanych blogów? Jak znaleźć wspólny mianownik w ich ocenie, przy tak różnym charakterze i istocie pisania czy interpretacji ponowoczesnego świata z tak odmiennych dziedzin i pasji, jak np. "polityka"," podróże, "absurdalne i offowe" czy "kultura"? Czy jest to możliwe?

A tymczasem zastanawiam się nad poglądami francuskiego teoretyka Jeana Baudrillarda zawartymi w książce "Symulakry i symulacja" (tł. S. Królak, Warszawa 2005). Jest to jeden z nielicznych bliskich mi teoretyków kultury, który krytycznie patrzył na zjawisko postsztutki podkreślając ogromną kulturotwórczą funkcję fotografii. Zainteresowanych odsyłam do szerokiego opracowania  Piotra Zawojskiego "Jean Baudrillard i fotografia".

Niesamowite jest to, że Baudrillard przewidział rozwój twórczości opartej na najnowszej technologii już na progu lat 80. XX wieku. Omawiana książka ukazała się w języku francuskim w 1981 roku! Ale, co ważne, przestrzegał artystów przed hiperrealnością, w której zatraca się granica między światem realnym a wykreowanym i przede wszystkim zatraca się sens symboliczny znaku, który włącznie z pojęciem samego Boga, do niczego już nie odsyła! Niektórzy "artyści cyfrowi" wiedzą o takim niebezpieczeństwie, ale wielu nie zdaje sobie z tego sprawy. 

Powstaje pytanie, jak odnieść sie do symulacji i jak z niej twórczo korzystać. Sądzę nawet, że francuski teoretyk przesadził w swych interpretacjach, gdyż nie mógł wiedzieć, jak rozwinie się związek miedzy artystą a technologią, o którym ostrzegał zarówno Martin Heidegger ("Pytanie o technikę" 1953 rok) i Theodor W. Adorno. Jeśli obecnie wiemy na czym zjawisko polega symulacji to możemy je ominąć czy wręcz nie podejmować, np. w filmie dokumentalnym czy fotografii analogowej (Andrzej J. Lech) lub posługiwać się nim w kontrolowany sposób (Piotr Wyrzykowski, Krystyna Andryszkiewicz). Na ten temat pisałem w tekście do katalogu wystawy  "Od symulacji do problemu „nowego symbolizmu”, Stary Browar, maj-czerwiec 2009, 6. Biennale Fotografii, Poznań (kat. pol.-ang.), ale żaden z recenzentów nie zwrócił na to uwagi. A szkoda, gdyż uważna lektura Baudrillarda jest konieczna, aby nie "grać resztkami" według reguł postsztuki. 

Właśnie z tych powodów krytycznej refleksji nad poglądami Francuza, które nie są w Polsce tak popularne, jak być powinny, chętnie co roku jako juror oglądam  prace na konkursie fotografii cyfrowej - Cyberfoto w Częstochowie. W tym roku odbędzie się jego XIII edycja. Zdecydowana większość artystów i krytyków sztuki w Polsce usiłuje podążać modną koncepcją dekonstrukcji. Inna sprawa, że albo nie trzymają się reguł naznaczonych przez Jacquesa Derridę albo wydaje się im, że "coś" dekonstruują. W istocie samej niczego nie odkrywają. W sztuce nie warto być modnym, gdyż w modzie i reklamie zatraca się, nie tylko zdaniem przywołanego w tym tekście Baudrillarda, istota procesu artystycznego. W reklamie "kończy się" autentyczna sztuka, a zaczyna kultura lub tylko rozrywka. Kto nie wierzy niech zerknie do jego tekstu " Reklama absolutna, reklama stopnia zerowego" z jakże wnikliwej lektury  "Symulakry i symulacja".