Szukaj na tym blogu

sobota, 1 października 2011

W cieniu wyborów. Mistrz minimalizmu (Lucjan Demidowski) i uduchowiony dokumentalista (Marcin Sudziński)

 Lucjan Demidowski, Obrazy iluzoryczne, (Muzeum Diecezjalne w Sandomierzu), fot. Kasia Maluga

Politycy, gazety raczą nas swoimi sympatiami i prognozami. Z niesmakiem przyjąłem dzisiejsze deklaracje naczelnego "GW", tak jakby się obawiał, że w demokratycznym państwie coś mu grozi. Już do samego końca będziemy czytali nudne i symulacyjne wróżenie z fusów: "duża przewaga PO" i za kilka dni albo nawet godzin "PiS zbliżył się do PO", etc. Każdy powinien głosować zgodnie ze swoimi przekonaniami, ale  trzeba to uczynić, ponieważ inaczej nie będzie w Polsce demokracji lub będzie ona iluzoryczna.

 Lucjan Demidowski, Obrazy iluzoryczne, (Muzeum Diecezjalne w Sandomierzu),   fot. K. Maluga  

 Lucjan Demidowski, Obrazy iluzoryczne, (Muzeum Diecezjalne w Sandomierzu),   fot. K. Maluga  

 Lucjan Demidowski, z cyklu Obrazy iluzoryczne, 2010


 Lucjan Demidowski, z cyklu Obrazy iluzoryczne, 2010



21.08.11 w pięknym Sandomierzu w Muzeum Diecezjalnym byłem uczestnikiem dwóch wernisaży. Pierwszy dotyczył wystawy indywidualnej Lucjana Demidowskiego spod lubelskiego Motycza Leśnego, który w niesłychanie konsekwentny sposób kontynuuje od lat 70. drogę wyznaczoną przez dokonania: minimal-artu, konceptualizmu, ale także od lat 80. wizualizmu. Jakże piękne są jego odbitki, w których widać lustro(a), a w nich ukrytą strukturę świata sprowadzoną do zagadki rzeczywistości i fragmentaryzacji natury. Artysta także, choć nie wiem kiedy nastąpił przełom, pokazuje jej piękno, ale także swoje intymne uczucia, co jest wyróżnikiem niewielu fotografów. Demidowski w swym duchowym oglądzie i interpretacji świata a teraz ogrodu, jest również kontynuatorem fotografii w stylu Mikołaja Smoczyńskiego (zm. 2009), z tą różnicą, że wizja Demidowskiego czasami jest bardziej skomplikowana, dzięki zastosowaniu systemu lustrzanych odbić, niż geometryczno-akcjonistyczna, w znaczeniu cyklu The Secret Performance Smoczyńskiego. Zresztą wymienieni artyści znali się od dawna, choć nie pozostawali w bliskich kontaktach twórczych. W bardzo interesujący sposób o fotografii Smoczyńskiego mówił Demidowski w Lublinie na panelu poświęconym jego  twórczości 17.09.11.

Patrząc na niezwykle subtelne i wyrafinowane fotografie Demidowskiego dostrzegam w nim duchową przeminę. Polega ona na rezygnacji z lustrzanego odbicia świata, na korzyść pokazania tego, co kryje się za lustrem lub we fragmentarycznym odbiciu. Do czego one prowadza w swym ułudnym i labiryntowym znaczeniu? Jest to myślenie o zdecydowanie bardziej romantycznym rodowodzie, niż z konceptualnym z początku lat 70., którego jest on  także twórczym kontynuatorem, choć dobrze, że nie ortodoksyjnym i prostolinijnym, jak np. Jerzy Olek.

 Marcin Sudziński, z serii Demony, 2011, ambrotyp

Na drugim wernisażu, który odbył się tego samego wieczoru w tym samym miejscu, czyli Muzeum Diecezjalnym, posiadajacym bardzo ciekawą kolekcję malarstwa i rzeźby oglądałem wystawę poplenerową kilku fotografów skupionych wokół Rafała Biernickiego. Ekspozycja była poprawna, ale do dziś pamiętam tylko zdjęcia dwóch autorów. Prace Lucjana Demidowskiego z wykorzystaniem czarnych luster, fotografowane w kościele oraz mokry kolodion Marcina Sudzińskiego. Kilka słów o drugim autorze, którego poznałem kilka lat temu w Lublinie na promocji swojej książki Poszukiwanie sensu fotografii. Jest on bardzo wnikliwym fotografem-dokumentalistą, chyba przede wszystkim portrecistą, dla którego intymność, a nawet duchowa niesamowitość sytuacji oraz próba dotarcia do wnętrza portretowanego jest głównym przesłaniem twórczości. Na wystawie w Sandomierzu można było zobaczyć kilka bardzo mocnych w wyrazie ekspresjonistycznych realizacji. Artysta, ale oczywiście  nie tylko on  dotarł do sensu tej techniki. Jest nią pokazanie za pomocą przede wszystkim jednak portretu Brathesowskiego punctum, czyli widma śmierci. Kilka lat temu w Muzeum Kinematografii w Łodzi na Fotofestiwalu widziałem pokaz studentów szkoły filmowej, którzy za pomocą tej techniki bawili się i wygłupiali. Nic z tego nie powstało, bo nie miało prawa. Prace Sudzińskiego są jednymi z najlepszych w tej technice jakie powstały w ciągu ostatnich kilku w Polsce. Tak na marginesie. W innych jego realizacjachh dostrzegam jednak zagrożenie w formie obrazu zbyt mocnego, czyli epatującego jakby rejestracją nadprzyrodzonego zjawiska. Cenię też niektóre portrety Piotra Biegaja, ale autor jest w swej postawie zbyt "wygładzony" i klasyczny.

Marcin Sudziński, negatyw kolodionowy, odbitka srebrowa, baryt, 2010

Marcin Sudziński, negatyw kolodionowy, odbitka srebrowa, baryt,  2011

Marcin Sudziński, negatyw kolodionowy, odbitka srebrowa, baryt, 2011

Obecnym, niezauważonym marginesem fotografii są więc techniki XIX-wieczne, w tym guma, olej i mokry kolodion. Dlaczego więc nie zobaczyliśmy ich twórców na Biennale Fotografii w Poznaniu, na którym pokazano głównie  znanych i uznanych, także z poprzedniego biennale?  Innym istotnym marginesem jest dla mnie fotografia w stylu Keymo czy Anny 66. Ale najważniejszym marginesem jest obecnie fotografia autentycznie zaangażowana religijnie (np. Zbigniew Treppa, Karolina Aszyk czy  Andrzej Różycki), która przez przeciwników określana jest jako "prawicowa", choć może wywodzić się np. z buddyzmu. 7 Biennale Fotografii w moim przekonaniu stało się poznańskim, nawet nie krajowym czy międzynarodowym. A to jest pierwszy krok do marginalizacji imprezy. A szkoda wypracowanego dorobku.

wtorek, 27 września 2011

Wystawa Bogdana Sałacińskiego, Romana Michalika i Macieja Kastnera w Łodzi (Poleski Ośrodek Sztuki, ul. Krzemieniecka 2a)

Plakat wystawy w galerii "526" w POS w Łodzi

Jeszcze kilkanaście lat temu nikt nie przypuszczał, że nastąpi powrót do piktorializmu, który co interesujące jest formą sztuki bardziej zbliżoną nie tylko do malarstwa, co do zasad obrazu cyfrowego, nie zaś analogowego (najczęściej foto-chemicznego), w którym "analogon" oznacza  lustrzane odzwierciadlenie rzeczywistości, bez jej manipulacji czyli przekształcania i deformacji, choć te granice są zmienne i płynne w określonym czasie historycznym.

 Bogdan Sałaciński, Jesion, olej

  Bogdan Sałaciński, Róża, olej

Ciekawie wypadła wystawa Szlachetny kolektyw zorganizowana przez Zbigniewa Wielgosza, jednego z najważniejszych twórców w zakresie gumy, który swoim pracom z cyklu Yin/Yang nadał nie tylko nowatorskiej formy, ale także określił wewnętrzny sens filozoficzny, co sugeruje już tytuł.

 Roman Michalik, Młyn w Suścu, guma

Roman Michalik,  Nad Nidą, guma 

We wstępie do katalogu  wystawy Bogdana Sałacińskiego, Romana Michalika i Macieja Kastnera tekście pt. Na czym polega obecny powrót do piktorializmu?  napisałem m.in.: "
Tzw. techniki szlachetne, którymi zajmują się trzej autorzy wystawy: Maciej Kastner, Roman Michalik i Bogdan Sałaciński, przeżywają swój renesans w całej Europie. Niewątpliwie jest to związane z założeniami postmodernizmu, który akcentuje pluralizm, płynność i zmienność artystycznych form oraz nieskrępowaną niczym swobodę twórczą. Te założenia łączą się przede wszystkim ze śmiercią neoawangardy. Drugim powodem aktywności „gumistów” jest fakt znużenia doskonałością i przede wszystkim powtarzalnością wzorów estetycznych z zakresu fotografii cyfrowej, która w niespotykany sposób w XXI wieku uprościła proces fotografii; o ile w dalszym ciągu jest to fotografia. Być może powstaje nowy rodzaj twórczości cyfrowej między tradycją starej (analogowej) fotografii a tradycją grafiką i komputera, który jest nowego rodzaju przełomem w technicznych możliwościach obrazowania.

            Ale istnieje jeszcze trzeci powód powrotu techniki gumy czy innych technik szlachetnych, z których także olej jest bardzo popularny. Wynika to z przeświadczenia o uniwersalnych możliwościach piktorializmu i jego ponadczasowości oraz z przekonania, że powtarzanie i powrót do przeszłości ma polegać na poszukiwaniu tego, co nie zostało w XIX i na początku XX wieku odkryte. [...] Oczywiście są to aspekty natury filozoficznej czy artystycznej, które kwestionują dawne dziedzictwo piktorializmu. Ale myślę, że swoisty renesans w technice gumy i w innych dziewiętnastowiecznych technikach wyrasta z autentycznej potrzeby twórczej poszukującej przede wszystkiego nowego obrazowania w starych technikach w zakresie dziedzictwa, które powraca do postimpresjonistycznego rozumienia wartości fotografii. Ma ona tworzyć unikatowe prace o ważnym składniku malarskości lub grafizacji obrazu opierając się na widzeniu fotograficznym, które połączone z manualnym opracowaniem pozytywu stwarza, lub może stworzyć, interesujące walory artystyczne. Ta tradycja staje się też coraz ważniejsza w Polsce, o czym zaświadcza także ekspozycja zorganizowana w Łodzi w POS.

Maciej Kastner, Wierzby, guma

Maciej Kastner, Wieża Praga,2003,  guma

czwartek, 22 września 2011

Finisaż wystawy Andrzeja J. Lecha w Opolu (24.09.11) oraz zaskakujące ambrotypy Rafała Biernickiego


Powoli, powoli wracam do rzeczywistości. Jutro spotkamy się w Opolu, w muzeum, gdzie Andrzej Lech pracował w latach 80. XX wieku. Jakie będzie to spotkanie? Może będzie ktoś z jego dawnych znajomych? Andrzeja, wbrew zapowiedzi na zaproszeniu, nie będzie. Nie przyjechał w tym terminie do Polski. Zaistniała pomyłka, ale będzie z nami duchem i będzie nas wspomagał. Tego jestem pewien.

Rafał Biernicki,  Marta 1, wiosna 2011

Są też inni w Polsce kontynuatorzy tradycji "fotografii prawdziwej" czy fotografii wiernej swej naturze i przesłaniu, w którym liczy się współpraca twórcy z tworzywem, jego zrozumienie i maksymalne wykorzystanie możliwości w nim zawartych. W sierpniu br na plenerze Sandomierzu poznałem Rafała Biernickiego, który zakochany jest w fotografii analogowej, starych wielkoformatowych aparatach i portrecie. Autor nie lubi, jaki mi powiedział techniki mokrego kolodionu, w której dużą role odgrywa przypadek, i estetyka popękanej i antyestetycznej emulsji. Pracuje on w wyjątkowo dużym formacie (60 cm x 60 cm) w obrazach uzyskiwanych na także na szkle, w bardzo podobnej technice do mokrego kolodionu w ambrotypii, w której powstaje obraz pozytywowy, co sprawia wrażenie "obrazu prawdziwego", kontynuującego założenia dagerotypii.

 Joanna I,  wiosna 2011

Artystę, który nie ma zupełnie przekonania do fotografii cyfrowej, interesuje portret. Pierwszy zaprezentowany w tym poście razi chyba pewną sztucznością, ale kolejne są wyśmienite. Nic dodać, nic ująć. Esencja piękna i pragnienia uzyskały fotograficzną materializacją. Ale jestem ciekawy następnych prac, gdyż o dojrzałości świadczy nie jedna czy kilka praca, ale ciągłość pracy przez miesiąca, lata, aż do końca.

   Joanna II,  wiosna 2011  

W ten sposób odżywa tradycja romantyczno-symboliczna. Zupełnie inna od głównego nurtu fotografii spod znaku Opavy czy już UA w Poznaniu, w których "tworzy się" inscenizowane, kolorowe, lekko surrealne scenki pokazujące pewną absurdalność czy problemy życia, w tym osobistego.. Zdecydowanie wolę jakże uczuciowe ambrotypie Biernickiego, w których całkowicie zapanował on nad fotografowaną scena, oddając intymność sytuacji/spotkania.

   Joanna III,  wiosna 2011  

W ten jakże twórczy sposób odzywa także tradycja fotografii Man Raya, który w swych jakże estetycznych pracach przywołał aurę snu. Wyznaczył na całe dziesięciolecia możliwości dla rozwoju portretu. Jednym z jego kontynuatorów jest Rafał Biernicki, którego prace bardzo podobają się np. Bogdanowi Konopce.

   Joanna IV,  wiosna 2011  

Można zastanowić się, która fotografia jest "najlepsza"? Czy Joanna I a może Joanna IV? Wybór wydaje się niemożliwy - wszystkie cztery realizacje są na wyjątkowym poziomie artystycznym. Oby tak dalej panie Rafale!

poniedziałek, 12 września 2011

Staszek Woś... (1951-2011)

Był jednym z nielicznych prawdziwych autorytetów polskiej fotografii. Wrażliwy, o wszechstronnych zainteresowaniach artystycznych, wirtuoz obrazu duchowego o specyficznym aspekcie grafizacji. Niedoceniony jako malarz. Odszedł przedwcześnie - prawdziwy artysta i przyjaciel... Duchowo spokrewniony z Andrzejem Różyckim, Zbigniewem Treppą, Bogdanem Konopką, Tomkiem Michałowskim, Januszem Leśniakiem oraz artystami PAcamera Club z lat 80. i 90., a także z Mikołajem Smoczyńskim i Erykiem Zjeżdżałką. Od lat 80. kreował niesamowicie bogate znaczeniowo fotografie. Od lat 90. do chwili obecnej był dla mnie jednym z najbliższych artystów. 

Stworzył jedyny w swoim rodzaju styl artystyczny kontynuujący osiągnięcia piktorializmu i "fotografii ojczystej", w którym w niesamowicie głęboki sposób potrafił przekazać transcendencję przyrody, w tym zwykłego drzewa czy prostego kamienia. 

Jego przedwczesna śmierć jest niepowetowaną stratą dla polskiej fotografii. Brak słów... brak...

Stan skupienia, 2008


Stanisaw J. Woś. Fotograf, malarz i rysownik, także organizator wystaw. Wykładowca w Warszawskiej Szkole Fotografii. Ur. 16.10.1951 w Jeżowych, zm.11.09.2011 roku.

W latach 1977-81 studiował w PWSSP w Gdańsku. Członek ZPAF. W latach 1985-1995 założył i prowadził Klub "PAcamera" w Suwałkach, jedną z najważniejszych polskich galerii fotograficznych, w której odbyły się m.in. znaczące ogólnopolskie wystawy: "Drzewo" (1991), "Kamień" (1993), "Niebo" (1994). Był liderem bardzo ważnego dla fotografii polskiej lat 90. ośrodka suwalskiego, skupionego wokół klubu "PAcamera" (m.in. Grzegorz Jarmocewicz, Jarosław J. Jasiński, Radosław Krupiński, Tadeusz Krzywicki, Tomasz Michałowski, Ewa Przytuła). Ostatni duży pokaz prac tych artystów "Rytuały i symbole. Artyści z kręgu PAcamera Club w Suwałkach" miał miejsce w 1999 w Galerii Arsenał w Białymstoku.

Od 1973 roku Woś brał udział w wystawach zbiorowych i konkursach fotograficznych. Pierwsze wystawy jego fotografii ("Portret i architektura", MDK, Elbląg; "Obrazy zapamiętane", SDK, Elbląg) oraz rysunku ("Mój świat", MDK Elbląg) odbyły się w 1978 roku. W latach 80. jego twórczość była bardziej skonceptualizowana i zgrafizowana, poszukująca idei znaku prowadzącego w stronę symbolu (Kształt morza, Przymierze ze światłem). Takie prace pokazał na ekspozycji "Polska fotografia intermedialna lat 80-tych" (BWA Poznań, 1988). W tym czasie fotografia w jego koncepcji zbliżyła się do zagadnień, jakie badał w rysunku ("skrótowość" i "szkicowy charakter"), poszukując także "surowości" i "prawdy". W 1989 brał udział w dużej ekspozycji przygotowanej przez Urszulę Czartoryską "Spojrzenia - wrażenia. Fotografia polska lat 80-tych ze zbiorów Muzeum Sztuki w Łodzi".

W latach 90. jego twórczość skoncentrowana była na szeroko interpretowanym pejzażu poszukując znaczeń symbolicznych (cykl Pejzaż mistyczny). Metoda artysty polegała na wykorzystaniu wielokrotnej ekspozycji fotografowanego motywu bez dodatkowego oświetlenia. Grafizacja obrazu przypominała nieco metodę stosowaną od lat 80. przez Krzysztofa Pruszkowskiego, ale prace Wosia miały z założenia zdecydowanie bardziej sakralny charakter. Łączyła ich graficzność i synteza będące wynikiem zacierania kształtów fotografowanego pejzażu. Ważne znaczenie dla rozwoju jego twórczości miały wystawy: "Pojawia się znak" (Mała Galeria ZPAF-CSW, Warszawa 1993), "Pejzaż mistyczny" (Galeria FF, Łódź, 1994), oraz "Z ciemności i ze światła" (Galeria "pf", Poznań, 1996). W 1994 roku wystawiał w Kopenhadze na Copenhagen Visual Photo Festival. W serii Słońce, cień i fala stosował elementy wywodzące się z tradycji abstrakcji geometrycznej, w czym nawiązał także do polskiego konstruktywizmu, który połączył z siłą i witalnością nostalgicznej przyrody, przywodzącej tradycję dziewiętnastowiecznego malarstwa nokturnowego. W 1996 roku brał udział w wystawie "Bliżej fotografii" (BWA Jelenia Góra), która była podsumowaniem dotychczasowych rozważań na temat problemu "fotografii fotogenicznej" ("czystej") i okazała się najważniejszą manifestacją tej postawy w latach 90.

W drugiej połowie lat 90. prace Wosia były nagradzane na najważniejszych polskich konkursach m.in. na Konfrontacjach Fotograficznych w Gorzowie Wielkopolskim: XXIV w 1994 roku (wyróżnienie), XXV w 1995 roku (II nagroda), XXVI w 1996 roku (III nagroda), XXVII w 1997 roku (II nagroda), oraz na Biennale Krajobrazu Polskiego w Kielcach: XIII w 1995 roku (III nagroda) i XIV w 1997 roku (I nagroda). W końcu lat 90. i na początku XXI wieku Woś jeszcze bardziej grafizował swe prace, specjalnie je tonując i wklejając na zasadzie kolażu płatki złota, przez co jego fotografie uzyskały wymiar pracy unikatowej, niekiedy o bardzo malarskim charakterze. Właściwie są one nie do powtórzenia, gdyż wykorzystywał w nich naświetlania kilku negatywów. Od końca lat 90. fotografował także góry, które w jego interpretacji nabierały symboliczno-ekspresyjnego znaczenia. Mają one charakter unikatowych grafik. Warto podkreślić, że w jego interpretacji artystycznej fotografia nie jest fotogeniczną koncepcją, ale środkiem realizacji sztuki, podobnie jak malarstwo, gdzie już tytuły obrazów sugerują wspólną ontologiczną proweniencję (Oko nieba, Stygmat, Obraz ciemności, Otchłań).

W 2002 roku brał udział w wystawie "Wokół dekady. Fotografia polska lat 90." oraz w III Międzynarodowym Biennale Fotografii i Sztuk Wizualnych w Liège w Belgii. Dużą rolę przywiązuje do tytułów poszczególnych zdjęć (np. Dzień, w którym zgasło słońce, 1999). Jest także interesującym malarzem abstrakcjonistą bliskim tradycji symbolizowania, poszukującym sfery religijnej w typie zapoczątkowanym przez twórczość Stanisława Fijałkowskiego.

Prace w zbiorach: Muzeum Sztuki w Łodzi, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie, Stadtbibliothek Paderborn (Niemcy).

Krzysztof Jurecki, sierpień 2004.

niedziela, 4 września 2011

"Obiekty banalne / Banal Objects" Tomasza Sobieraja na festiwalu w San Antonio

Na dużym festiwalu fotografii FOTOSEPTIEMBRE USA. International Photography Festival w San Antonio i w kilku innych miastach stanu Teksas wśród kilkudziesięciu wystaw najbardziej rekomendowanych jest dwanaście głównych pokazów indywidualnych. W tym zaszczytnym gronie znalazł się także jeden z Polski  -  Obiekty banalne Tomasza Sobieraja z Łodzi. 




Dyrektor festiwalu Michael Mehl uważnie patrzy na najnowsze przemiany światowe. Interesuje go raczej Daleki Wschód, który jest "bliższy" Ameryce, niż stara Europa. W związku z tym możemy obejrzeć kilka bardzo udanych wystaw z Tajwanu. Chang Chatang pokazuje przejmujący dokument o Tajwanie, realizowany od lat 60. XX wieku. Widać w nim zwłaszcza wpływy francuskie z "ukłonami" w stronę H. Cartier-Bressona i surrealizmu. Inne ekspozycje z Tajwanu, czyli nieodkrytej jeszcze karty światowej fotografii, to rewelacyjny "bezosobowy" i "obiektywny" autoportret Cheng-Chang Wu, czy prace poruszające problematykę kobiecą (ale nie feministyczne) w quasi reklamowych zdjęciach Isy Ho (Meng-Chuan Ho ur. 1977). Proszę poszukać na stronie festiwalu dwóch trochę innych stylistycznie jej zdjęć I Am Snow White oraz You Can Love Me Only, które poświadczają one o bardzo dużym talencie młodej artystki. Wśród innych wystaw wyróżnia się zwłaszcza znana z pokazów w Europie i w Polsce Kanadyjka Nathalie Daoust (cykl Tokyo Hotel Story), bardzo perwersyjna i metodyczna w swej pracy, poruszająca się drogą wskazaną przez N. Arakiego. Za jedną z gwiazd festiwalu uchodzi Amerykanin chińskiego pochodzenia Daniel Lee. Ale mam duże wątpliwości czy jego cyfrowy i groteskowy Animal Instinct z lat 2003-10 przetrwa próbę czasu? Według mnie nie, ponieważ coraz bardziej stawał się karykaturalny, zamiast trwać w poczuciu groteski!





Jak prezentuje się wystawa Tomasza Sobieraja w San Antonio? Tego jeszcze nie wiemy. Ale warto zastanowić się nad techniką tych fotografii. Podwójna ekspozycja - modernistyczny wynalazek fotografii jest, jak się okazuje, skuteczną metodą budowania obrazu o analogowej strukturze, choć z dużą dozą irracjonalności i atmosfery snu w jego niebanalnych Obiektach banalnych. Bibliofilom rekomenduję przy okazji katalog w języku polskim i angielskim z bardzo dobrymi reprodukcjami cyklu (wydawnictwo Editions Sur Ner). 






Prace te w tekście pod tytułem  Wszystko jest godne poezji i fotografii... (s. 4) zamieszczonym w amerykańskim katalogu wystawy skomentowałem w następujący sposób:  "Cykl ten, poza ewidentnymi związkami z poezją, co interesujące, jest także malarski w swej strukturze. Niektóre zdjęcia są bardzo wyrafinowane, jeśli patrzeć na nie od strony operowania linią i gmatwaniną formy rozsadzającej ramy fotografii. Dzięki temu jest bardzo współczesny, pasujący do trafnego określenia Wolfganga Welscha „nasza postmodernistyczna moderna”.Nie widzimy w niej ani horyzontu zdarzeń, ani upływającej i zmiennej historii, a oglądamy tylko nakładające się nostalgiczne obrazy, które są oczywiście opowieścią o nas samych, posługującą się resztkami po naszej cywilizacji pokazywanymi na zasadzie surrealistycznego „obiektu znalezionego” (objet trouvé). W tym melancholijnym nastawieniu, kiedy oglądamy banalne okruchy naszej egzystencji, nie słychać krzyku rozpaczy. Nie ma też nadziei. Wszystko ulega dyfuzji i ostatecznemu rozpadowi lub czasowemu zamrożeniu. Jedynym zwycięzcą może okazać się natura! Ona pozostanie jako świadectwo po naszej cywilizacji – o ile przeżyje!"






Katarzyna Karczmarz w tekście pt. Od percepcji do wyobraźni zajęła się kluczowym dla Sobieraja związkiem pomiędzy poezją a fotografią (s. 7): "Sfotografować rzecz, to także znaczy stworzyć obraz, a więc powołać do życia coś nowego, coś co poza śladem rzeczywistości posiada również własną autonomię. Kiedy patrzę na fotografię przyjmując z beztroską przyjemnością prawdę przedstawienia, po chwili uzmysławiam sobie obecność specyfiki samego obrazu. Jego struktura estetyczna stanowi bowiem również o znaczeniu całości, które nie kończy się tylko na relacji o tym, co przedstawione treściowo."



W trzecim eseju z omawianego katalogu Joanna Turek  zwróciła uwagę na kontekst filozoficzny Obiektów banalnych (s. 14): "Egzystencja wymaga przebudzenia, tak pisał Heidegger. Jego początkiem jest zdziwienie, zaś pierwszą konsekwencją zdziwienia jest  oderwanie od banału, od oczywistości. Wiedział o tym już Platon, który twierdził, że zdziwienie jest warunkiem uwolnienia się od świata pozoru. Cała ludzka moc jest w zdziwieniu. Zdziwienia, o którym tu mowa, nie opisuje psychologia. Ma ono sens ontologiczny jako konieczność bycia w świecie, warunek egzystencji, czyli naszej odysei  po świecie sensów, możliwości, naszej wolności."  


Nasuwa się pytanie - kiedy zobaczymy ten cykl w Polsce i przede wszystkim w Łodzi? Dlaczego na festiwalach w Polsce nie odkrywa się takich postaci, jak Tomasz Sobieraj czy Sylwia Kowalczyk, której fotografii nie chciano pokazać na  Miesiącu fotografii w Krakowie w 2007?    

p.s. A tak wygląda fragment wystawy w San Antonio 


środa, 31 sierpnia 2011

Czy istnieje obiektywna krytyka? O Zbigniewie Rybczyńskim w 60 numerze "Formatu"

Wrocławskie pismo "Format" opublikowało właśnie 60. jubileuszowy numer. Wydaje mi się, że najlepsze lata ten zasłużony magazyn ma już  jednakże sobą. W obecnym periodyku jest zbyt dużo słabych czy nijakich tekstów albo omawiających zbyt lokalne wydarzenia i środowiska artystyczne, jak fotoklub w Ostrowcu Świętokrzyskim czy almanach z okazji 30.-lecia Okręgu Świętokrzyskiego ZPAF. Zresztą problem kryzysu pisania o twórczości artystycznej jest stale podnoszony. Sądzę, że w latach 90. poziom nie tylko "Formatu", ale także "Obiegu", "Magazynu Sztuki" czy "Fototapety" był znacznie wyższy. Chyba tylko "Arteon" i bliski mi "Exit" jest względnie na podobnym poziomie. Wiele pism jak "MS" zniknęło i wciąż upadają kolejne.

Przyjrzymy się tylko jednemu czy dwóm tekstom z "Formatu" dotyczącym słynnego artysty eksperymentalnego, twórcy Tanga - Zbigniewa Rybczyńskiego, który należy do najbardziej rozpoznanych artystów polskich. Na początek fragment z "Fototapety" z tekstu Marka Grygla pod jakże obiecującym tytułem Format trzyma formę, z czym się nie zgadzam, ale nie jest to w tym miejscu istotne. Czytamy: "Bardzo ciekawy blok poświęcony jest Zbigniewowi Rybczyńskiemu, pionierowi sztuki wideo-artu, wybitnemu filmowcowi, twórcy, w którego 40 letniej już twórczości odbija się cała gama interesujących eksperymentów w dziedzinie sztuki wizualnej. Rybczyński, autor nagrodzonego Oskarem filmu „Tango” wykazywał się ogromną różnorodnością zainteresowań – był autorem etiud studenckich, filmów dokumentalnych, fabularnych a nawet teatrów telewizji. Ostatecznie po wyjeździe do Ameryki związał swoją działalność artystyczną ze sztuką masową, światem wideoklipów i reklam jak podaje w swoim omówieniu twórczości Rybczyńskiego Iwona Grodź". 

Jak z kolei komentuje ten sam artykuł i jeszcze przeprowadzony z nim wywiad sam zainteresowany, czyli Rybczyński? Obejrzymy i posłuchajmy!  To nie lada uczta z krytyki "krytyki". 


Obiektywnej krytyki oczywiście nie ma, ale trzeba być przede wszystkim uczciwym wobec siebie, sztuki i czytelników. Inaczej musi interweniować ktoś inny - krytyk czy sam artysta. Przy okazji Rybczyński pokazał, że dysponuje dużym potencjałem aktorskim.

W 60 numerze "Formatu" polecam tekst o fotografii litewskiej, choć każdy z czytelników znajdzie coś dla siebie. Komu autorka tekstu o Rybczyńskim wystawiała świadectwo? Oczyścicie przede wszystkim sobie, potem  magazynowi "Format" i uniwersytetowi Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie podobno wykłada.  

piątek, 26 sierpnia 2011

Wybór czy eklektyzm? O fotografii Anny 66

bez tytułu, z cyklu Humantria, 2010

Annę66 Andrzejewską poznałem w 2010 na konkursie Cyberfoto. Po moim wykładzie wymieniliśmy kilka zdań. W 2011 na tym samym konkursie otrzymała wyróżnienie. Jej prace pozytywnie zaskoczyły jury. Zaskakujące jest to, że pokazała siedem różnych estetycznie prac, a każda z nich mogłaby być wyróżniona. To jest klucz, ale i niebezpieczeństwo dla jej talentu. Obiecałem jej, że napisze kilka zdań o jej prac na blogu, ale coś mi przeszkadzało...

 Słodki owoc, 2006

W tekście Trwanie czy powtarzanie historii? w katalogu ekspozycji Cyberfoto z br napisałem o Annie 66: "Artystka dysponuje bardzo dużą sprawnością panowania nad rożnymi formami obrazu fotograficznego, w tym portretu, co paradoksalnie może okazać się przeszkodą w dalszym rozwoju artystycznym. nagrodziliśmy pracę stonowaną kolorystycznie i odwołującą się do metafory lustra".

bez tytułu, 2006

O autorce pisali już m.in: Andrzej Koniakowski (styczeń 2011),  ukazał się wywiad w portalu www.swiatobrazu.pl  przeprowadzony w 2010 przez Annę Cymer. Z pewnością mamy do czynienia z dużym talentem fotograficznym, który być może decyduje się co do wyboru stylu i metody twórczej.

bez tytułu, 2011

Anna fotografuje od 2005 r.; najpierw były to koty (Poczekalnia), potem portret. Tak to skomentowała: "Od samego początku wiedziałam, że bliski jest mi człowiek z emocjami i ciałem, chociaż dużo w portfolio moim jest zwierząt, z tego samego powodu, że posiadają oczy i ciała, szczególnie koty są mi bliskie. [...] W ciągu nauki mojej nauczyłam się, że światło i cień są najważniejsze i tego się trzymam;) czarno-biała fotografia jest mi bliska i od niej zaczynałam, ale od razu powiem, że teraz wiem, że kolor jest mi bardzo bliski, że oglądając zdjęcia innych fotografów wiem, że mój kolor jest inny, że jest w nim coś takiego...nie umiem tego wyrazić słownie." (31.07.11). W mailu z 03.05.11 napisała do mnie: "Cóż, mój świat fotograficzny zależy od tego co sobie wymyślę i co aktualnie mnie trapi. Lubię poruszać się na granicy kiczu, nadawać moim pracom ironiczny wydźwięk, oczywiście zależnie od tematyki." Trzeba tylko uważać, aby panować nad kiczem, tak żeby on nie bawił się nami! Wielu twórców, w tym np. grupa Łódź Kaliska, nie zdaje sobie z tego sprawy. Wtedy fotografie stają się tylko trywialne.

Aniele Boży, 2010

Autorka podkreśla, że zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństw kiczu, ale tworzy przede wszystkim dla siebie. Oczywiście można się bawić, czy "grać" kiczem, jak Jan Saudek, także obecnym w realizacjach autorki. Ale są także inne, moim zdaniem bardziej istotne sprawy dla artysty i jego wyobraźni. Anna Andrzejewska musi się nad tym zastanowić.

Bez tytułu, 2011

Oglądając wiele jej prac można mieć wrażenie, że sama nie potrafi dokonać trafnej selekcji. Obok siebie znajdują się prace bardzo dobre, ze średnimi czy infantylnymi. Ale wiele jest bardzo ciekawych i takie zamieściłem w tym poście. Warto zauważyć, że jest ona samoukiem, który fotografuje zaledwie kilka lat! Korzystała także z lekcji w ZPAFi-e. W sferze kompozycji, światła i cienia, podwójnej ekspozycji czy postprodukcji wszystko jest w należytym porządku. Brakuje mi jednak koncentracji i wniknięcia w problem człowieka, aktu, tak aby przedstawić własny pogląd, a nie tylko pokazać ładną ilustrację. Np. prace z cyklu Humantria przypominają międzywojenne Dorysa, inne kolorowe technikę pastelu w wydaniu Edyty Pilichowskiej, która zbanalizowała swój cały przekaz, sprowadzając go ładnych zdjęć związanych z modą, nie zaś z portretem czy wizją dotyczącą losu ludzkiego. Ale oczywiście tego typu fotografia też swoich zwolenników.

Trzy gracje, 2010

Przede wszystkim radzę Annie66, aby zdecydowała się na tworzenie w określonym klimacie czy stylu, lub co najwyżej w dwóch tendencjach. Nie można mieć chyba dziesięciu osobowości czy tylu wizji świata? Trzeba się zdecydować na ironię lub powagę, piękno albo brzydotę. Oczywiście w atelier można fotografować wszystko, ale pokazywać czy publikować tylko skończone projekty, co do których ma się pewność, co do wybranej drogi. Przede wszystkim trzeba ciągle zastanowić się "po co" i "co z tego wynika lub może wyniknąć, także dla odbiorców?

 Kąpiel w ogrodzie, 2011

Trzeba iść po drodze sprawdzonej i pewnym szlakiem. Nie można opierać się tylko na intuicji, trzeba znaleźć mistrza, który wskaże drogę. Gdzie on jest? Wszędzie i nigdzie, jak zwykły kamień na górskiej drodze, który czasami bierzemy do ręki.. Możemy go rzucić lub schować do kieszeni. Potem znajdzie swe miejsce w naszym mieszkaniu, a może i sercu. Fotografia jest więc także tym kamieniem, a Anna66 może go odnaleźć a może już tego dokonała, tylko o tym nie wie?

Sen nocy letniej, 2010

wtorek, 23 sierpnia 2011

Wspomnienie o Andrzeju Urbanowiczu (1938-2011)

Andrzej Urbanowicz był dla mnie bardzo ważnym artystą - niepokornym, poszukującym duchowości w neognozie i buddyzmie, związanej z uniwersalną prawdą o świecie. Każda rozmowa z nim była niesłychanym przeżyciem, każde Jego zdanie miało moc i siłę wyrazu. Miał w sobie coś z guru, choć w kwestii chrześcijaństwa się z Nim nie zgadzałem. W grudniu 2010 na prośbę Andrzeja napisałem krótki tekst o naszej znajomości w związku z przygotowywaną publikacją. Mieliśmy się spotkać w czerwcu 2011...  Jak na razie jest artystą niedocenionym, ale jestem przekonany, że się to zmieni, gdyż stworzył wokół siebie nie tylko środowiskowo artystyczne, ale malował wyjątkowe obrazy od lat 60.

Żegnaj Przyjacielu! Twoja sztuka będzie wieczna, Twoja duchowość także.

Kwadrat Saturna, 1999, olej na płycie pilśniowej, 70x70 cm



O Andrzeju i jego sztuce

Andrzeja Urbanowicza poznałem … nie pamiętam dokładnie w jaki sposób. Co dziwne wydaje mi, że odbyło się to bardzo dawno, choć faktycznie miało to miejsce z wraz  przygotowywaniem wystawy  Katowicki underground artystyczny po 1953 roku (2003). Do jej części fotograficznej zaprosił mnie prof. Janusz Zagrodzki, główny kurator tego udanego i potrzebnego pokazu. Czas, który jest pojęciem tak naprawdę względnym, jeśli nie podejrzanym, w moim życiu bardzo przyśpieszył po czterdziestym roku życia. Czy jest to smutne? Być może, ale zacierają się szybciej horyzonty wielu zdarzeń czy spotkań. 

1. Nasze relacje z Andrzejem
Nasza współpraca przy organizacji wystawy o undergundzie udała się. Nie było żadnych problemów czy spięć. Przy okazji poznałem także Stasia Rukszę, który pracował w BWA. Następnie razem współpracowaliśmy przy bardzo dużej ekspozycji Jerzego Lewczyńskiego, który wielokrotnie już w latach 80. i 90. opowiadał mi o niezwykłej postaci Andrzeja – jego happeningach czy magii, wobec której Jurek nie wiedział, jak ma się ustosunkować. Nie mówiąc już o Zofii Rydet (z. 1997), która zdecydowanie bardziej podatna była na tego typu zabiegi hapeningowo-artystyczne, choć zdaję sobie sprawy z nieadekwatności tego określenia. Jerzy Lewczyński – wybitny polski artysta-fotograf - wielokrotnie potwierdzał i przyznawał wpływu filozofii bycia i twórczości Andrzeja. Niewielu artystów stać, aby przyznawać się do takich zależności, które tak naprawdę nie są niczym brzemiennym czy złym. Świadczą o zwykłej przyzwoitości określonego twórcy. Lewczyński też jest dla mnie autorytetem.

Pamiętam także nasz wspólny udział: Andrzeja, Jurka, także Adama Soboty na sesji teoretycznej o twórczości Beksińskiego w BWA Bielsu-Białej przy okazji jego wystawy fotograficznej tego ostatniego ze zbiorów Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Pamiętam, jak Andrzej opowiadał o sile energetycznej czy duchowej rysunków Beksińskiego, które po przywiezieniu do Katowic w 1977 roku i ich rozpakowaniu spowodowały Jego niesamowity ból głowy. Mówił „ten ból pamiętam do tej pory”.

Andrzej zaprosił mnie także, abym dwukrotnie zaprezentował katowickiej publiczności swoje przemyślenia o fotografii. Raz mówiłem o fotografii surrealistycznej i znaczeniu w niej Hansa Bellmera, drugim razem przy okazji otwarcia drugiej wystawy Bellmera, co było wielkim wydarzeniem w skali całego kraju mówiłem o znaczeniu artysty i poszukiwaniu „pisma ciała”. Drugi z tekstów opublikowałem w książce Oblicza fotografii (Września, 2009).

2. Pracownia na ul. Piastowskiej
Bardzo cenię sobie rozmowy z Andrzejem. Jest bardzo świadomy tego, co tworzy, wnika w atmosferę swych prac niczym dawny alchemik poszukujący złota. Pamiętam nasze dyskusje na temat surrealizmu, sztuki gejowskiej, którą poznał w Nowym Jorku czy galerii Krzywe Koło. Andrzej dla mnie autorytetem w sprawach artystycznych, lubię z nim rozmawiać. Żałuję tylko, że nie wytrwał w buddyzmie, który uprawiał i współtworzył w Polsce na początku lat 70., gdyż to mogłoby go zbliżyć do poznania i zrozumienia świata, a jestem pewien, że poprzez religię, w mniejszym stopniu filozofię i sztukę można to uczynić sposób mniej lub bardziej doskonały, choć nigdy wpełni doskonały. Oczywiście wpływ buddyzmu był wielokrotnie interpretowany w kilku tekstach o Jego twórczości.
Czy pracownia jest tylko miejscem pracy? Pytanie banale. Odpowiedź brzmi nie! Jest i przez lata było, o czym też wielokrotnie pisano, miejscem, gdzie przyjeżdżali lub bywali czołowi czy wybitni intelektualiści polscy. Cenna jest biblioteka składająca się tysięcy książek i katalogów. Pewnie równie interesująca jest korespondencja.

Ale najważniejsze są prace Andrzeja tworzone od końca lat 50. Pamiętam do dziś obraz o dużym formacie, jaki pokazywany był na początku lat 60. w Krzywym Kole Mariana Bogusza. Równie dobrze pamiętam test, w którym udało się artyście wyjść poza ograniczenia konstruktywizmu Władysława Strzemińskiego poprzez powrót do ikony i poglądów filozoficzno-estetycznych św. Dionizego Aeropagity. Szkoda, że tego nie potrafił „pociągnąć” dalej, gdyż wydaje mi się, że ten problem jest w dalszym ciągu do rozwiązania. 

Ale przyszli historycy Jego tak ważnej dla mnie twórczości będą mieli problemy z interpretacją. W którym momencie buddyjskie symbole i znaki, a także wcześniejsze alchemiczne przestają znaczyć i stają się „znaczeniem pozbawionym znaczenia”, jak to miało miejsce w dojrzałej i późnej twórczości wspomnianego już Beksińskiego. Czy jest to już forma wyzuta znaczenia? Czy jest ona tylko ornamentem, ale wiemy też że sam ornament także może być znaczący, aby przywołać jego przejawy antyczne – groteskę czy manierystyczne – tzw. rollwerk.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Wielkość fotografii Andrzeja Różyckiego (Galeria Wozownia, Toruń, 29.07-28.08.11, "Andrzej Różycki - Bycie z sacrum")

Od kilku lat jestem przekonany o wielkości i ważności zdjęć Andrzeja Różyckiego. Jest dla mnie jednym z najważniejszych artystów polskich.  Świadomi tego faktu byli także niektórzy krytycy już w końcu lat 60. Kto nie wierzy niech sięgnie do "Fotografii" (nr 11, 1968), gdzie na na 1 i 4 stronie okładki zreprodukowano słynne już prace: Polską jesień Senne widziadła, zamieszczone przy okazji omówienia wystawy Fotografii subiektywnej. Te same prace, ale w oryginale, można zobaczyć teraz w Galerii Wozownia w Toruniu na wystawie pokazującej 120 prac,  od lat 60. po te najnowsze wykonane w lipcu 2011. Różycki w ostatnim czasie stał się bardzo twórczym artystą. Dlaczego? Odpowiedź w gruncie rzeczy jest prozaiczna - czasu jest coraz mniej.

Otwarcie wystawy. Od lewej K.Jurecki, Anna Jackowska i Andrzej Różycki 

Ekspozycja pokazuje główny nurt zainteresowań łódzkiego twórcy, który będąc także pod wpływem sztuki ludowej, stworzył jedyny w swoim rodzaju model sztuki badającej/testującej, ale przede wszystkim znajdującej istotę sacrum, na ile oczywiście da się ją określić i skodyfikować, gdyż ta materia jest niezwykle ulotna i zmienna. Rózyckiemu się to udało. Od lat 80. tworzy prace nowoczesne pod wpływem sztuki awangardowej, ale pełne wewnętrznego żaru i wiary religijnej, czasem ulotnego piękna. Zdjęcia o charakterze sakralnym tworzył już w latach 60., ale nie była to główna domena jego działań, choć istotna.

 Chodzenie własnymi drogami, replika III, Wielkanoc 2011

Warto zobaczyć ten duży pokaz Andrzeja Różyckiego, który zaczyna się od prac najnowszych i zaskakującego cyklu Fotoandrzejozofia, w którym w niespotykany sposób wykorzystał resztki zdjęć Zofii Rydet, z którą "współpracuje" po jej śmierci! I nie jest to żart.

Otwarcie wystawy na tle trzech istotnych prac Andrzeja Różyckiego 

W kolejnej salce można zobaczyć m.in. prześmiewczy cykl  W hołdzie ś.p. fotografii analogowej oraz  prace religijne, jak Moc sakralizacji (1993). Główna część ekspozycji, która pokazuje tylko prace związane z tytułowym problemem koncentruje się na zdjęciach najwcześniejszych, jak kilka wersji Modlitwy z 1968 roku, po cykl z kategorii autocytatu, jakim jest Fotografia nostalgiczna.

Publiczność, fot. K. Napiórkowski

Małgosia Malinowska ogląda wystawę,  fot. K. Napiórkowski 

Była to dla mnie bardzo ważna wystawa, która miała być już zorganizowana w 2004 roku w Muzeum Sztuki w Łodzi, przy współpracy krakowskiego Muzeum Historii Fotografii. Tam w końcu się odbyła, ale w katalogu, jak zwykle, zapomniano zaznaczyć, że pomysł tego pokazu był mego autorstwa.

Od lewej: z cyklu Fotografia nostalgiczna, Koszulki Panny Marii Polska jesień

W Toruniu miał miejsce bardzo ciekawy wernisaż, na którym Różycki mówił o dyskryminacji artystów sakralnych, a spontaniczny głos zabrał także Jerzy Wardak. Gościem był także Michał Kokot oraz Stanisław Jasiński - kurator interesującej wystawy wspomnieniowej Andrzej Różycki. Fotografując fotografujących (Galeria Spotkań, Toruń WOAK),   będącej m.in. ironiczną refleksją o grupie Zero 61. 

Fragment z wystawy Andrzej Różycki. Fotografując fotografujących

Różycki jest od lat 60. XX wieku do chwili obecnej artystą pracującym według zasady "kontrolowanego niechlujstwa" (określenie Stefana Themersona), który co istotne, w latach 70-., 80-., 90-., i w pierwszej dekadzie XXI wieku wykonał prace najważniejsze dla polskiej fotografii. w stylu fotografii plastycznej, aby posłużyć się określeniem Urszuli Czartoryskiej, dla której także był bardzo istotnym artystą.

 Szumi koniczynka, szumi..., Studnia, Senne widziadła

Polecam katalog z wystawy, chyba najważniejszy w dorobku artysty, w którym publikowane są stare i najnowsze prace oraz mój tekst autorski Zrozumieć i być z sacrum. I na koniec chciałbym zaznaczyć, że Różyckiemu należy się wydanie wielkiej pozycji albumowej! Ten kto ją opublikuje, okaże się bardzo ważny dla polskiej historii fotografii.

 Z cyklu Drzewo poznania