Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 30 listopada 2009

Dwie uroczystości w Łodzi– Ewa Partum i Andrzej Lachowicz


Andrzej Lachowicz w Galerii Wschodniej (28.11.2009). Fot. K. Jurecki

W Łodzi mamy festiwale i jubileusze oficjalne, jak chociażby Camerimage, organizowany pod sztandarami miasta i marszałka województwa, które tak naprawdę nie tworzą autentycznej kultury i są wydarzeniami dla mediów i polityków, a przy okazji także dla studentów (głównie warsztaty filmowe). Jednak przy okazji tego wielkiego festiwalu brakuje ciekawych paneli, wystaw fotograficznych czy malarskich. A festiwal kosztuje miliony. Tylko co po nim pozostanie inspirującego i twórczego? Jakże chętnie lubią się łódzcy politycy fotografować z Davidem Lynchem. Leszek Miller podobno rozmawiał z nim o medytacji… Szkoda, że nie znają i nie doceniają artystów polskich, a tym bardziej łódzkich. Na szczęście mamy także skromne, ale jakże cenne inicjatywy organizowane przez galerie i osoby prywatne.

W piątek 27.XI w samo południe na Placu Wolności otworzono przy udziale Ewy Partum jedną z tablic poświęconą , jakże ważnej dla sztuki polskiej, działalności konceptualnej a potem feministycznej tej artystki. Dzięki inicjatywie Krystyny Potockiej z galerii Manhattan przypomniano w tym roku niepokazywaną w Łodzi twórczość. Stworzono konceptualne muzeum poświęcone tej wybitnej artystce. Dlaczego do tej pory Muzeum Sztuki nie przygotowało monograficznej wystawy prac Partum, choć takie odbywały się w ostatnich latach w Gdańsku i w Warszawie (w Królikarni), nie mówiąc o Niemczech (Baden-Baden)? Ewa Partum zasługuje na to, aby być dla Łodzi artystką o podobnym znaczeniu, jak dla Wrocławia Natalia LL. Obecnie niektóre polskie feministki odwołują się do jej twórczości, jak czyni to np. Ewa Świdzińska. W niejako zamian w gmachu Muzeum Sztuki przy ul. Więckowskiego możemy obejrzeć co najwyżej przeciętną wystawę twórczości lekko feminizującej Sanji Iveković „Trening czyni mistrza”.

Następnego dnia - 28.11, w sobotę o godzinie 17.00 w istniejącej od 1984 r. Galerii Wschodniej Józef Robakowski wręczył doroczną nagrodę im. K. Kobro Andrzejowi Lachowiczowi, który w ostatnim roku bardzo silnie zaistniał w świadomości artystycznej. W konkursie, jak opowiadał w czasie wręczenia nagrody Robakowski, Lachowicz wygrał stosunkiem głosów 5:0 z nie byle kim – Romanem Opałką. Lachowicz wybrał do pokazu w Łodzi bardzo dobry cykl fotografii z lat 80. XX wieku „Upadek zupełny”, który jest analizą antropologiczno-filozoficzną upadku. Lachowicz nie jest już artystą progresywnym i walczącym, w ostatnim czasie stara się odsłonić zapomniane aspekty swojej twórczości z lat 60. i 70., kiedy należał do najlepszych teoretyków sztuki aktualnej w Polsce. Dla sztuki o rodowodzie konceptualnym poszukiwał nowego, holistycznego, w tym religijnego horyzontu. Jednak chyba to mu się nie udało. Ale może znajdą się następcy, którzy pójdą drogą wskazaną przez Lachowicza. Wręczenie nagrody oberwało wielu artystów i krytyków dosłownie z całej Polski! Przyjechali m.in.: Witosław Czerwonka (Gdańsk), Piotr Kurka (Poznań), Ewa Zarzycka (Lublin), Bożenna Biskupska (Warszawa), Jerzy Kosałka (Wrocław). Ta nagroda, jak było widać, ma znaczenie ogólnopolskie, w przeciwieństwie do nagród miasta czy województwa.

Dlaczego zdecydowanie wolę i popieram inicjatywy, takie jak te organizowane przez galerię Manhattan i Galerię Wschodnią od oficjalnych imprez tzw. kultury łódzkiej? Autentyczna sztuka najczęściej rodzi się bez aplauzu mediów, poza układami i fetami politycznymi, w zaciszu pracowni czy w swoistym getcie artystycznym (określenie Marka Millera z lat 80.), jakim jest na ul. Wschodniej wciąż niezależna galeria.

wtorek, 24 listopada 2009

Demon krytyki fotograficznej? Analiza krytyczna dwóch tekstów Agnieszki Gniotek ze „Sztuki.pl” i „Formatu”

Nie przekonują mnie pisane od kilku lat teksty o sztuce Agnieszki Gniotek, gdyż posługuje się powtarzaniem wzorów przejętych od innych autorów i stosuje tzw. „poprawność polityczną” w stosunku do różnych znanych artystów (np. Łodzi Kaliskiej) i galerii, jak Atlas Sztuki w Łodzi, w której odbyła się wystawa z kręgu op-artu przesadnie przez nią wychwalana. Ja nie pochwalam takiej postawy, ale oczywiście każdy ma do tego prawo. Jednak zastanawia poziom jej relacji i oceny a także kryteria wartościowania pozbawione kontekstu historycznego i chociażby krótkiej analizy. Gniotek reprezentuje pisanie na zasadzie „widzi mi się” przy okazji popełniając różnego rodzaju nadinterpretacje i błędy.

Takimi wypowiedziami są m.in. teksty A. Gniotek o festiwalach fotografii. Pierwszy to „Fotograficzne menu” („Sztuka.pl”) czerwiec 2009, drugi bardzo podobny w formie do pierwszego –„Festiwalowy nadmiar” w „Formacie” (2009, nr 57). Są typowymi przykładami błędów historycznych wynikających prawdopodobnie z niewiedzy, braku zrozumienia tematu i to zarówno idei Biennale jak i prac tam pokazanych, a tym bardziej z braku profesjonalizmu. Chciałbym zwrócić uwagę pani Gniotek, że umiejętność analizy historycznej i artystycznej w sposób jak najbardziej obiektywny, poparta głęboką wiedzą to zadanie i cel krytyki historycznej i artystycznej.

Pozwolę sobie zauważyć, że w pierwszym tekście odnośnie Warszawskiego Festiwalu Fotografii Artystycznej Gniotek chwali wystawę St. Wosia, a nie zauważa tych samych prac pokazanych na zorganizowanej przeze mnie wystawie na 6. Biennale Fotografii w Poznaniu. Dlaczego? Czyżby te różnice w postrzeganiu wynikały z chęci ostrej krytyki zorganizowanej przeze mnie ekspozycji „Od problemu symulacji do "nowego symbolizmu". Aspekty fotografii z początku XXI wieku”?. W tym celu autorka wymienionych tekstów z 25 uczestników wystawy nie wymieniła żadnego! A więc przy okazji zignorowani zostali biorący w niej udział artyści. Jest to postawa wysoce nieprofesjonalna, przedkładająca osobiste uprzedzenia ponad rzeczywistą wartość pokazanych prac. O wszystkich artystach z tej wystawy Gniotek pisze w sposób ogólny, nie potrafi także dostrzec jej idei, którą było pokazanie (tytuł!) różnych problemów fotografii z XXI wieku, w tym symulacji i zagrożenia terroryzmem czy strachem przed nim. Nie zauważyła centralnie usytuowanej pracy Natalii LL na ten temat czy rywalizujących/kontrastujących z nią prac Janusza Leśniaka, które przedstawiają możliwość wyzwolenia się z ideologii. Nie będę tłumaczył tu problemu wystawy, bo dla każdego choć trochę rozeznanego w tym temacie jest on czytelny, skupię się na błędnych interpretacjach pani Gniotek. Na wystawie nie było, jak pisze Gniotek „religijnego fanatyzmu”, „ideologii totalitarnych” czy „ruchów wolnościowych”. Chaos kompozycyjny ekspozycji, który także stał się zarzutem, był moim celowym i przemyślanym sposobem rozmieszczenia prac. A dlaczego zracjonalizowany chaos, stosowany także w istotnych projektach np. Adama Mazura, nie może być formą prezentacji, czy wszystko mamy porządkować i prace wieszać na wysokości wzroku, np. 140, a może 145 cm?

W „Sztuce.pl” Gniotek napisała: „Wystawę cechował zdecydowany brak odwagi sięgnięcia po naprawdę nabrzmiałe problemy.” Co to znaczy? Proszę sprecyzować tę opinię, bo inaczej uznam ją za tak często stosowane przez Panią pustosłowie. Uściślając - w kręgu ideologii ważny jest dla mnie feminizm, jego fluktuacje oraz zagrożenie terroryzmem (prace M. Zygmunta). Obecnie nie ma większego problemu niż strach przed nowym konfliktem, dlatego prace Zygmunta, o których Pani nie wspomniała, zakończyły wystawę, a rzeźby Anny Baumgart cytujące ucieczkę przez Mur berliński z 1962 roku zaczęły ją. Były też realizacje, które odnosiły się do katolicyzmu, choć Pani ich nie zauważyła – Joachima Froese.

O festiwalu w Krakowie p. Gniotek napisała: „W Bunkrze Sztuki pokazano świetną wystawę portretów i autoportretów Witkacego oraz przygotowaną przez kuratora Karela Císařa ekspozycję "W dowolnym momencie". Ta ostatnia miała stać się najważniejszym wydarzeniem Miesiąca, jednak jakoś nie zachwycała.” Ja również pisałem na ten temat w „Kwartalniku Fotografia” i uważam, że wystawa "Witkacy. Psychocholizm" okazała się największym rozczarowaniem, gdyż pokazano na niej m.in. animację jego zdjęć i złej jakości wydruki w formacie nie stosowanym przez twórcę "Szewców". Rozczarowała mnie również (i nie tylko mnie!) ekspozycja pt. "W dowolnym momencie", prezentująca puste ściany i słabe technicznie wydruki, nie zaś konceptualizm czy socjologiczne konceptualizacje. Zupełnie inaczej oceniamy też wystawę "Archiwum centralne". Potencjalnych czytelników zachęcam do lektury mego tekstu w „KF” (2009 nr 30).

Za poważny błąd historyczny popełniony przez p. Gniotek uważam jej stwierdzenie „Prawdziwym ukoronowaniem festiwalu była znacząca retrospektywa prac Weegee’go z kolekcji Handrika Berinsona zaprezentowana w Muzeum Narodowym. To pierwsza okazja zobaczenia prac tego fotografa w Polsce”. Autorka tego tekstu nie słyszała zapewne o wystawie prac Weegee’go, która odbyła się w 1996 roku w Łodzi, nie wie, że jest katalog i nie zauważyła, że w wydanej w maju książce "Oblicza fotografii" jest tekst o tej ekspozycji. Oczywiście nie musi tego wiedzieć, choć, moim zdaniem, każda osoba mająca ambicje bycia krytykiem sztuki – powinna! W tekstach p. Gniotek brakuje także, co uważam za ich poważną wadę, chociażby śladów analizy, w tym przypadku Weegee’go czy Witkacego. Taka postawa przypomina mi turystę, który notuje swe wrażenia z odbytej podróży: raz trafnie, innym razem błędnie, bo to przecież tylko impresje,np. stwierdzenie: „Bardzo podobała mi się ekspozycja Arnolda Odermatta „Karambolage” prezentowana w Camelocie…”. Dla mnie, niezależnie od tego czy mi się podoba czy nie, to dość banalna fotografia, powstała bez świadomości dokumentu, wykonana przez policjanta i podniesiona na zasadzie ciekawostki do poziomu kultury wizualnej.

Na koniec tekstu w „Fotograficznym menu” napisała o sobie, o swoim zmęczeniu, i o tym, że była jurorką konkursu fotograficznego (z którego niewiele wyniknęło).: „Ważnym wydarzeniem okazała się też gala wręczenia nagród w pierwszej edycji konkursu na Fotograficzną Publikację Roku, która zgromadziła licznych gości z całej Polski,...” Nic dodać, nic ująć. Dla prawdziwego turysty liczą się goście i gala. Ja zupełnie inaczej oceniam podniesioną do zbyt dużego wydarzenia ceremonię rozdania nagród. Przypominam też sobie, o czym zapewne pani Gniotek doskonale pamięta, że odmówiłem udziału w konkursie Fotograficzna Publikacja Roku, ponieważ wiedziałem, że jest w nim jurorem.

Niedawno w mailu do Katarzyny Majak, napisałem że działalność Agnieszki Gniotek, (m.in. wcześniej w Rempexie) i przede wszystkim obecna jako - krytyka sztuki, jest dla mnie niejasna. Zbyt łatwo feruje aprioryczne i stanowcze wyroki, nie krytykując w najmniejszy sposób inicjatyw, z którymi jest związana. Nie cenię tego rodzaju postawy, w przeciwieństwie do Adama Mazura, z którym bardzo ostro polemizuję, ale ostatecznie dochodzimy do konsensusu. I w tej polemice chodzi o „coś” ważnego w rozumieniu najnowszej fotografii.

Wracając do analizy tekstu „Festiwalowy nadmiar” znowu autorka wymienia to, czego nie pokazałem, czyli, np. „ruchy wolnościowe”, powtarzając swój tekst sprzed kilku miesięcy ze „Sztuki.pl”. W jakim celu? W dalszej części nie wie, że pisano i przez ten fakt odkrywano łamach „KF” już kilka lat temu twórczość Miroslava Tichego. Dlatego bardzo ciekawa ekspozycja z festiwalu w Krakowie nie była już wcale odkryciem, jak to wynika z tekstu. Gniotek po prostu nie wiedziała, że praca Tichy’ego zaistniała na okładce „KF” (2005 nr 19) i poświecono mu ciekawy tekst Darii Kołackiej, który polecam.

Podsumowując – chcę podkreślić, że działalności krytycznej Agnieszki Gniotek raczej nie można traktować poważnie. Zdecydowanie lepiej się realizuje pisząc o łazienkach i ich dekorowaniu. Nie jest niestety demonem krytyki, raczej uprawia rodzaj „turystki artystycznej”, pisząc ładnie o tych, z którymi łączą ją interesy (np. Kraków) lub tak chce zleceniodawca. Tego typu teksty nie niosą ze sobą żadnej wartości, a tym bardziej nie są opiniotwórcze. Nadają się raczej do rubryk popularnych czasopism z cyklu „Ludzie listy piszą.”

P.S.
Pytanie do redaktora Andrzeja Saja. Po co publikować bardzo podobny tekst dwa razy w tym samym czasie? Czy brakuje w Polsce krytyków fotografii? Ten tekst pisałem z wieloma wewnętrznymi oporami, ale czasami trzeba uprawiać „teologię negatywną” (nawiązuję do postulatów badawczych Theodora W. Adorno).

niedziela, 15 listopada 2009

"Przeznaczone do burdelu" /"Born Into Brothels: Calcutta's Red Light Kids" (2004)



Dokument filmowy i fotograficzny ma się dobrze, jeśli rozwija się według zasad stworzonych i rozwijanych zgodnie z własnymi zasadami. Ujawnia niechcianą i przemilczaną prawdę, wstrząsa tragizmem losu, z którego praktycznie nie ma wyjścia. O losie dzieci z Kalkuckiej dzielnicy przesiąkniętej prostytucją decydują najczęściej rodzice i opiekunowie, rzadziej one same i fotografia. Film ten polecam osobom rozwijającym dokument o znaczeniu czy przesłaniu socjologicznym, jako potencjalną formę pomocy czy terapii - niepełnosprawnych, chorych, alkoholików, etc.

Film pod nieco zmienionym polskim tytułem "Przeznaczane do burdelu" uzyskał Oscara w 2005 r. za najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny. Mamy możliwość zobaczenia przerażającego obrazu współczesnych Indii - ludzi nie tylko przegranych, ale w nędzne życie wciągających swe dzieci. W "czerwonej dzielnicy" panuje smród i skrajne ubóstwo. Ludzie żyją w niewyobrażalnej biedzie, gdzie alkoholizm i prostytucja są jedynym przesłaniem ich smutnego i pustego w swym wymiarze życia. Tu nie ma żadnej duchowości, z czym przeciętnemu Europejczykowi kojarzą się Indie!

W tym filmie rysuje się kastowy obraz społeczeństwa. Z najniższej warstwy nie ma wyjścia. Tylko niektórym dzieciom udaje się wymknąć z tej matni. Jest to zasługa Zany Briski i jej determinacji, a w dalszej kolejności sile sztuki i fotografii, która budzi wśród dzieci zainteresowanie jako forma nie tylko dokumentu, ale i metody rejestracji niesprawiedliwego społecznie świata, w którym muszą żyć. W zaskakujący i dojrzały sposób o fotografii mówi jeden z bohaterów Avijit, który pojechał do Amsterdamu na World Press Photo. W tym momencie znajduję w tym filmie pękniecie ideowe, gdyż ten skomercjalizowany konkurs wykorzystuje ludzkie nieszczęście. Zwrócę uwagę, że jego ranga spada, co także widać po miejscach gdzie jest eksponowany.

Jest to wybitny film, który adresowany jest także do odbiorców szukających odpowiedzi na pytanie czy fotografia może spełniać misję - dokumentu w sztuce? Fotografia w tym wypadku odmieniła los kilku młodych osób przeznaczonych do nędznego życia. Nie wszystkich udało się uratować, ale ważna jest postawa moralna Zany Briski, która obok Rossa Kaufmana była także reżyserem tego wybitnego filmu.

poniedziałek, 9 listopada 2009

Andrzej Dudek-Dürer w galerii 13 Muz w Szczecinie





Andrzej Dudek-Dürer. Rekonstrukcja tożsamości
22.10 - 19.11.2009

"Duma Wrocławia" - to jakże trafny tytuł tekstu ze "Sztuki.pl" (X 2009) Jerzego Truszkowskiego o Andrzeju. W bardzo dobrej galerii prowadzonej w Szczecinie przez Keda Olszewskiego mamy możliwość zobaczenia kolejnej propozycji wystawienniczej, ukazującej jak poprzez pryzmat swej osobowości, fizjonomii, poprzez zwykłe, choć już niezwykłe spodnie i buty można przedstawić "trwałość", "tożsamość", pomimo wciąż zmieniającego się świata i własnego wyglądu zewnętrznego.

Artysta zaprasza nas do wędrówki wewnątrz własnej jaźni/psyche. Być może wszystko jest mirażem, a chodzi o poszukiwanie czegoś trwałego i niezmiennego? Poszukiwanie dotyczy prawdziwej natury i istoty człowieka. Pomocna jest medytacja, skromność istnienia i wiara w moc sztuki. Także prostota w codziennym życiu oraz pomaganie innym w razie potrzeby. Nieprzypadkowo na niektórych zdjęciach i filmach zobaczymy, jak artysta medytuje niczym skromny mnich na ulicach Seulu. Pokazał to także podczas długiego, ale jakże ciekawego i scenograficznie przygotowanego performance na dziedzińcu galerii.

Artysta jest już postacią mityczną. Sam ze zdziwieniem w 2008 r. we Wrocławiu obserwowałem, jak na bankiecie zorganizowanym w związku z przyznaniem Oldze Tokarczuk nagrody "Odry", ludzie z kręgu kultury podchodzili do Andrzeja i pytali go, czy jest tym słynnym Dudkiem-Dürerem!

Andrzeja poznałem w 1994 r. na wystawie zorganizowanej w Muzeum Sztuki w Łodzi. Można było jeszcze w nim oglądać sztukę wideo-performance i aktualną fotografię - polską i czasem światową. Niestety, to już przeszłość! Ale nasza przyjaźń okazała się trwalsza niż Muzeum Sztuki, gdyż "pustka jest formą", co ma swoje głębokie znaczenie i w co razem wierzymy.

czwartek, 5 listopada 2009

Dlaczego nie bedę bronił Ryszarda Ziarkiewicza?

30.10.2008 znany krytyk sztuki Ryszard Ziarkiewiecz został zwolniony z pracy z muzeum w Koszalinie. W obronie zwolnionego gremialnie wystąpiło środowiskowo artystyczne. Oczywiście sprawę trzeba wyjaśnić, gdyż administratorzy sztuki czują się faktycznie bezkarni.

W wypowiedziach i komentarzach na temat Ziarkiewicza zwraca uwagę komentarz Kazimierza Piotrowskiego, który wspomina, że wydawca najlepszego obok "Obiegu" pisma, jakim był "Magazyn Sztuki", nie płacił za teksty. Wypowiedź niby żartobliwa, ale mnie spotkało to samo i to w jeszcze mocniejszym kontekście.

Na prośbę Ziarkiewicza ok. 1996 r., kiedy "sztuka krytyczna" przeżywała swój boom przygotowałem bardzo długi wywiad z Konradem Kuzyszynem. Potem bez mojej zgody nasza rozmowa została mocno skrócona, z ok. 14 stron do 7. Widzieliśmy jej szczotkę, zrobiliśmy dalszą korektę tekstu. Otrzymałem nawet rachunek na sumę 700 zł polskich podpisany przez Ziarkiewicza z pieczątką na ul. Zakopiańskiej. Trzymam go do dziś. Potem okazało się, że w wydanym numerze nie ma mego wywiadu. Pojawił się tekst o artyście Jolanty Ciesielskiej i opublikowano także zdjęcia Kuzyszyna. Nie usłyszałem od redaktora Ziarkiewicza jakiegokolwiek słowa wytłumaczenia niemoralnej dla mnie sytuacji. Moja duża praca poszła na marne. I nie tylko. Czuję się oszukany na kwotę kilkuset złotych. Nie chodzi tylko o pieniądze, chodzi o fakt, że Ziarkiewicz tak cynicznie postępował nie tylko ze mną, czy Piotrowskim. Czuł się.... wielki, "poza dobrem poza złem". Wydawało mu się, że wszystko mu wolno. Może jest to klucz do zrozumienia jego najnowszego konfliktu? Może? Tego nie wiem na pewno.

Właśnie z powodu nieuczciwości Ryszarda Ziarkiewicza, nie będę go bronił.

niedziela, 1 listopada 2009

Sylwia Kowalczyk - jeden z przypadków...





z cyklu "Chicas", 2005-07
Lev
Liska


Sylwia Kowalczyk nie zaistniała w polskiej fotografii z początku XXI wieku w takim stopniu, na jaki zasługuje. Nie było jej zdjęć na najbardziej spektakularnych pokazach, jak "Nowi dokumentaliści". Absolwentka ASP w Krakowie (dyplom w pracowni Agaty Pankiewicz) obecnie studiuje na podyplomowych studiach z fotografii w Edynburgu.

Niedługo obok dwójki innych Polaków prace jej pokazane zostaną na prestiżowej wystawie organizowanej przez znane Musée de l'Elysée w Lozannie (dyrektor William A. Ewing) pt. "reGeneration2. Tomorrow’s Photographers Today. Dodatkowo wydany zostanie katalog w wersji francuskiej, angielskiej, a może i chińskiej!

Dlaczego o tym wspominam? Pamiętam, że jej wystawa pt. "Chicas" została zgłoszona przeze mnie w 2007 do konkursu na "Miesiącu fotografii" w Krakowie. Wybrano kilkanaście innych, ale nie Kowalczyk, np. wystawę Moniki Brodki pt. "Przemiany". Zdjęcia Kowalczyk, moim zdaniem należą do najciekawszych w początku XXI wieku w fotografii polskiej, gdyż w inscenizacyjny sposób, sięgając jednak po niektóre zasady fotografii dokumentalnej z subtelną ironią, a także wyrażając obsesyjne lęki, przedstawiła życie młodych kobiet w interesujący malarski sposób.

Prace Sylwii, i to nie tylko z cyklu "Chicas", bardzo mi się podobają. Dlatego napisałem o nich tekst do "Kwartalnika Fotografia" (2006 nr 20), a w 2007 kolejny do katalogu wystawy indywidualnej w Wozowni w Toruniu. W tym czasie wystawiała także za granicą oraz miała świadomość wielkości nowych postaci w fotografii europejskiej, jak Elina Brotherus. Świadomość działania jest rzeczą bardzo ważną w sztuce, podobnie jak intuicja. Tylko, że intuicja powinna pomagać w działaniu. Zaś bez odpowiedniej i zmiennej w czasie historycznym świadomości nie da się tworzyć! Chyba, że chce się być twórcą naiwnym, działającym we własnym rytmie i "czasie wewnętrznym" własnej aktywności.

Obecnie wykonuje portrety, które sięgają do tradycji portretu nowożytnego w malarstwie. Potwierdza popularną tezę rozwijaną przez m.in. Jeffa Walla, że jedynie fotografia może udźwignąć ciężar tradycji malarstwa. Nie udaje się to, trudno powiedzieć dlaczego, samym malarzom!

Sylwia pokazuje dziwność i tajemniczość przedstawionych postaci. Tym samym kontynuuje problemy, które widać było już w "Chicas".

Artystka ma dużą świadomość materii, w której działa. Zainteresowanych jej poglądami na fotografię, sztukę, czy ocenami World Press Photo odsyłam do naszej rozmowy, która ukazała się w książce "Poszukiwanie sensu fotografii. Rozmowy o sztuce" (Łódź 2008).

Sylwia Kowalczyk jest jednym z kilku polskich przypadków - artystki bardziej znanej i wystawianej poza granicami kraju niż w Polsce.