Szukaj na tym blogu

czwartek, 9 października 2014

Wernisaż Andrzeja Jerzego Lecha w Miłosławiu (10.10.2014, godz. 18)


Andrzej Jerzy Lech jest klasykiem polskiego dokumentu. Autentycznym fotografem w drodze. Jak nikt inny potrafi  wczuć się w fotografowane miasto w określonym nastroju ("mood"), utożsamić się z nim na moment, ukazać jego widmowy, choć paradoksalnie dokumentalny i wiarygodny charakter. O tym zaświadczają po raz kolejny zdjęcia z 2014 r. z Miłosławia. 

Mam w pamięci jego niezwykłe sugestywne prace z Opola, z Wrocławia, z Gdańska, Nowego Jorku i innych miast. Także Stany Zjednoczone przedstawiane od lat jako ruina kultury czy zdesakralizowany Meksyk wywołują niezwykle wysublimowane uczucia estetyczne. Dostrzegam tu okruchy inwentaryzacyjnej fotografii Jana Bułhaka, tradycję tajemniczego ogrodu Josefa Sudka, czasem szczerość do bólu w wydaniu FSA lub też niezgodę z teraźniejszością, która szybko znika (Eugène Atget). Wszystkie te przywołane koncepcje posłużyły mu do stworzenia własnego uniwersum fotograficznego, gdzie w każdej pracy kryje się potencjalny obraz świata. "Nowe" współistnieje w nim, ale też niszczy "stare". Egzystencja, przemijanie, najczęściej jednak zwykłe trwanie - to sens dokumentu w jego unikatowym wydaniu.

Andrzej potrafi  nie tylko uchwycić ruch liści na drzewie, ale wejść w autentyczny dialog z przyrodą, którą nie jest zazwyczaj głównym przesłaniem. Potrafi wniknąć w pozoru banalne z widoki architektoniczne, w konkretne ściany budynków, także tych zdegradowanych. Podnosi je z upadku za pomocą "aury" W.B. Ona wciąż istnieje, podobnie, jak tajemne światło tworzące z tych prostych zdjęć prawdziwe fotografie. Ten rodzaj artyzmu adresowany jest do potencjalnie do każdego, ale tylko świadomy odbiorca być może odczyta ich mistyczne przesłanie. Pamiętam, jak ok. 1987 r. Urszula Czartoryska wybierając jego prace do kolekcji Muzeum Sztuki w Łodzi określiła je jednoznacznie i dosadnie: "piękne fotografie". Ale nie tylko piękno jest ich dystynkcją, jest tu także nostalgia i tęsknota nad przemijającym nieustannie światem, światem jako subtelną i delikatną materią, którą należy utrwalić. Tak powstał "prawdziwy" dokument Miłosławia.











wtorek, 7 października 2014

Dyplomy w Lubelskiej Szkole Fotografii (20.09.2014). cz. 2. Powrót Zofii Rydet

Wracamy do dyplomów z Lublina. Jaki był poziom? Proszę ocenić samemu, dla mnie wysoki, zważywszy na krótki czas nauki. Mam wrażenie, że na wschodzie Polski, w uczelniach Białegostoku i w Lublinie, uczy się innej fotografii, niż w Łodzi, w Poznaniu czy w Warszawie. To dobrze, gdyż bycie innym może prowadzić do ukształtowania odrębnego stylu czy nawet szkoły, w znaczeniu np. Suwałk za czasów nieocenionego Staszka Wosia. Tak, jak inna była fotografia Mikołaja Smoczyńskiego i inna jest tworzona pod Lublinem, a wcześniej w Lublinie Lucjana Demidowskiego. Trzeba więc szukać "własnej" formy wypowiedzi. Nie iść w tłumie, który mówi "wszyscy jesteśmy fotografami", bo taki slogan dotyczy też pań przedszkolanek w przedszkolu czy nauczycieli w podstawówce, włącznie z fotografującymi dziećmi. To także fotografia, ale o charakterze socjologicznym, bez kategorii filozoficznej, ograniczona w wielu swych dystynkcjach do surowej formy lub egzotyki przekazu. 

Zbigniew Wójcik Nieobecni








Być może nie wszyscy, wbrew tytułowi, są nieobecni? Ale to raczej atut, niż zarzut. Znikanie człowieka, jego nieobecność i alienacja, nie tylko w wielkim mieście, ma swój wewnętrzny sens. Czy "modern man" to już tylko cień lub manekin?. (Przedostanie zdjęcie to wyraża). 

Światło i cień, tak w klasycznie interpretowanej fotografii potencjalnie zawarte jest wszystko, cały świat, w tym człowiek i jego jestestwo. Nie jest to typowa "fotografia uliczna", to dobrze. Fotograf bardzo sprawnie sięga także do tradycji konstruktywizmu i "nowej fotografii" z lat 20., podgląda z różnych stron. 

Poszukuje odpowiedzi czy poświadcza fakt? Raczej to drugie. Do całości nie pasuje mi trochę czwarta fotografia, gdyż jest zbyt oczywista, wykonana w innym stylu, ale posiada także swoje walory w formie drugiego planu, ze znikającą postacią.

Agnieszka Hunicz  80. i więcej
I na koniec najciekawsze dla mnie prace. Ich dokumentalna waga polega na dwóch aspektach. Pierwszym jest prostota ujęć, wynikająca ze skierowania aparatu w kierunku zwykłego, ba zapomnianego człowieka, dla którego nie ma miejsca w kolorowych magazynach. Drugim walorem jest nawiązanie, ale z jakim sukcesem, do zdjęć i programu teoretycznego Zofii Rydet z lat 80.


Jestem przekonany, że nie jest łatwo wykonać takie zdjęcia, jakie tu widzimy, gdyż trzeba do nich przekonać portretowanych i być z nimi w określonym dialogu, tak aby zachować powagę chwili. W dzisiejszych czasach fotograf kojarzy się bardziej z niechcianym podglądaczem, niż humanistą, który pragnie coś ważnego powiedzieć o starości. Agnieszce Hunicz się to udało. Powstał ważny dokument, który należy kontynuować i pokazywać z podobnymi koncepcjami w Polsce.


Poddanie się? Zagubienie? Ciekawy jest nieokreślony status psychologiczny przedstawionej kobiety.

Wieśniak dumnie mierzy się z patrzącym fotografem. Ukazny został na tle wejścia do domu; z boku miotły i archaiczne siedzisko. Fotografia jak z lat 80. XX wieku, jeśli nie 60. Czas się zatrzymał! 

Życie w religii, innego nie ma. Brak elementów pop-kultury. Zwraca uwagę skromność, ale i porządek wnętrza domu.

Porównanie i przypomnienie, to bardzo silne auty fotografii oraz filmu dokumentalnego. Czas mija, niektórzy już odeszli.

Pięknie skomponowana fotografia, gdyż w oknie odbija się przyroda. 

Ręce obok twarzy wiele mogą mówić o każdym człowieku. Kolejnym zdjęciu potwierdzają tezę o ciężkiej pracy.

Bardzo ciekawa fotografia pokazująca zmaganie się ze starością. Po raz kolejny bardzo dobrze skomponowana.

Bardzo ciekawy psychologiczny portret, jak we wczesnych z lat 60. zdjęciach Rydet.

Nietypowy portret z dobrym efektem końcowym, gdyż profil kobiety kompozycynie przeciwstawiony został małemu i płaskiemu wizerunkowi z Chrystusem.

sobota, 4 października 2014

Dyplomy w Lubelskiej Szkole Fotografii (20.09.2014). cz. 1


Po raz drugi odbyła się publiczna obrona prac w Lubelskiej Szkoły Fotografii. Tym razem słuchaliśmy i dyskutowaliśmy się pięcioma młodymi osobami. Przedstawiam wszystkie dyplomy, ale bez właściwej chronologii. Pozytywnym zaskoczeniem było bardzo dobre przygotowanie teoretyczne, które jest podstawą dłuższego działania na polu fotografii czy ewentualnie pretendowania  do kategorii sztuki czy fotografii, ale nie w znaczeniu "pstrykacza", który tak naprawdę nie wie co robi i na jakim forum działa. Najwcześniej jest ono gazetowo-internetowe i coraz częściej festiwalowe. Mamy czas niezwykłego zdemokratyzowania form około-artystycznych, powiązanych z zalewem chłamu.

Niektóre zdjęcia są sprawnym połączeniem wizji fotografa, nawiązania kontaktu z portretowaną osobą (lub wywołania takiej iluzji) oraz z tłem. Inne nie, np. drugie. Zbyt mocny drugi plan zakłóca ostateczny efekt. Technika analogowa, myślenie o fotografii w typie Marcina Sudzińskiego skutkuje intymnymi portretami, ze skłonnością do efektu nostalgii i melancholii (piąta praca), które wydaje mi się "najpełniejsze". Być może efekt metaforyczny można pogłębić za pomocą drobnej reżyserii (np. kwiatek, zdjęcie lub atrybut pracy czy profesji) oraz układu samych dłoni, które również mogą mówić o portretowanym i jego potencjalnej psychice.

Małgorzata Dziedzic Przywiązanie

Przemysław Dobrowolski Szeptem...
Wszystko mówione jest szeptem, ale nagle pojawia się prawie krzyk (zdjęcie nr 3). Prace zrealizowane na dużych rozpiętościach wizualnych, ale chyba nie emocjonalnych.  Zbytnia estetyczność (1.2,4), estetyka z lat 50. czy 60. XX wieku raczej nie przekonuje, może zbliża się do sztuczności? Bardziej prawdziwe są zdjęcia nocne. Trudno od razu powiedzieć dlaczego, ale chyba ze względu na ich większą niejednoznaczność.









Wioleta Kostrubiec όνειρο (fon.óneiro)
Młoda artystka dysponuje bardzo dużą wiedzą na temat najnowszej fotografii. Czasami może taka znajomość zaprowadzić na manowce, jeśli zgłębiać będziemy nieistotne problemy. Oddajemy jej głos: "Wszyscy ludzie śnią. Sny mówią o stanie naszej duszy. Wskazują na tłumione emocje i pragnienia, na lęki i wszelkie obawy. Mówią o tym jacy jesteśmy, co myślimy oraz co czujemy. Jak w krzywym zwierciadle odbija się nasza codzienna obecność w świecie realnym. Sny wreszcie oczyszczają nasze dusze. Są niejako wypowiedzią śpiącego. Dla mnie równe są dziełu sztuki. Artystka pisała: "Przy pomocy aparatu mogę wykreować obrazy z mojego świata snów, obraz świata funkcjonującego pomiędzy rzeczywistością a nierzeczywistością. Czasem jest to pozytywne marzenie senne a czasem koszmar . Ukryte myśli formułuję w słowa, aby następnie zamienić je na obrazy, ukazując że niesamowitość tkwi w codzienności. W moich zdjęciach pokazuję rzeczywistość zgodną z prawami snu: irracjonalną, absurdalną, sprzeczną z zasadami prawdopodobieństwa. Prace utrzymane są w charakterze oniryzmu, poprzez lewitowanie, unoszenie się, burząc logiczny porządek rzeczywistości." 


Jednak zdjęcia są zbyt różne formalnie, nie udaje się w nich wpłeni czy bardziej przekonująco pokazać problemu snu, jeśli jest to możliwe, o czym przekonywał np. Man Ray - wielki fotograf-portrecista w kręgu surrealizmu. Robią na wrażenie prace nr 1, 2, 3, 4 (bardzo, znam podobnych wiele, w tym Tomáša Wernera ze Słowacji, którego Beautiful Pictures bardzo cenię). Najlepsza jest dla mnie praca z ukazaniem ruchu, z połącznikiem planów, ale bez egzaltacji i sztuczności, która jest wadą obrazu cyfrowego.












Ta praca również, ale pojedynczo pokazana, robi wrażenie. Co przyniesie jutro?

piątek, 26 września 2014

Magdalena Samborska. Anatomia niepewności (ODA, Piotrków Trybunalski, 13.09-12.10.14)

Artystka bardzo precyzyjnie zaaranżowała wystawę w Piotrkowie. Potrafi maksymalnie wykorzystać każdą przestrzeń galeryjną. Rzadko się to zdarza w polskim świecie artystycznym. Magdalena Samborska potrafi posługiwać się każdym medium, zaczynając od malarstwa, poprzez fotografię i wideo, a kończąc na modzie. Z tego obszaru wywodzi się jej sztuka. Realizując za pomocą metafory swoje przemyślenia na temat istnienia sprawnie przechodzi w inne formy sztuki aktualnej (konceptualizm, surrealizm, tradycja abstrakcji, pop-art). Czym jest ulotne istnienie czy bycie we współczesnym świecie? Trochę tradycją sztuki pierwotnej (kult Wielkiej Matki), trochę postfemizmem z jego walką z uwikłaniem, ale jest przede wszystkim konstruktem, często bez twarzy. Można chyba również mówić o tradycji Hansa Bellmera, który wpłynął na wiele różnych generacji. I w dalszym ciągu inspiruje swa mroczną wizją.

Jej twórczość nie jest łatwa, nie jest zabawna czy popularna w znaczeniu "popular culture". Nie chce być Lady Gagą, jak to wyznała np. w jednym z wywiadów znana malarka Ewa Juszkiewicz. Można tylko dodać; jeśli jakaś artystka chce się wzorować czy wręcz upodobnić się do roli  Lady Gagi, to sytuuje się nieświadomie na gruncie rozrywki, choć sprowadzonej do atrakcyjnego wizualnie wideo-clipu. Nie chcę się rozpisywać na temat Lady Gagi, bo nie warto, ale jest ona dla mnie słabą imitacją Madonny.



Wpisana w przestrzeń, 2002, fot. M. Samborska

Ta monumentalna realizacja jest niejako wizytówką artystki, ponieważ ujawnia potencjalną siłę kobiecości, ale co warto zauważyć, wyobrażenie to jest tylko formą ubioru, dodatkowo pozbawionego głowy. Czyżby z dawnej kobiecości pozostał tylko strój i związany z nim (domowy) rytuał?

Kościec tożsamości, 2012, fot. M. Samborska

Kobiecość, tym razem obnażona i zamaskowana ukazuje uwikłanie w codzienny rytuał "kury domowej". Ale przedstawienia niejednoznacznie odwołują się także, bo inaczej nie istnieją, do dawnej ikonografii, nie tylko chrześcijańskiej. Prace powstały pod wpływem teorii Judith Butler. Artystka (mail do K.J. z 25.09.14) skomentowała je w następujący sposób: "Tak się zastanawiam, czy nie ma w tej pracy próby zdystansowania się od feminizmu, ale to chyba na dłuższą rozmowę temat". Jest to dla mnie zaskakująca deklaracja. Zobaczymy w przyszłości, w którym kierunku rozwinie się jej sztuka. 

Kościec tożsamości, 2012, fot. M. Samborska

Pielesze, 2009

Kobiecość związana ze światem mody jest okaleczona, sztuczna i przede wszytskim tragiczna. To obnażony świat simulakrów, ukazany na tle teoretycznie bezpiecznego, tradycyjnego polskiego domu.

Wernisaż, fot. M. Marchewa-Marchlewicz

Od końca lat 90. artystka bardzo konsekwentnie pokazuje poczucie zmiennej kobiecości i czyhające na nią zagrożenia, zarówno wywodzace ze sztucznego świata mody, jak też tradycyjnej obyczajowości, która może gnębić. Tworzy swoiste murale na temat płynności życia. Te realizowane "in situ" w Łodzi na wielkich przestrzeniach kamienic są bajkami dla dzieci, formą komiksu, gdzie np. Artur Rubinstein wygląda jak Albert Einstein, ale nie ma to dla nikogo znaczenia, ponieważ w takiej formule rozrywki (jak u Lady Gagi) się to nie liczy. Czy nie za daleko odbiegłem od wystawy w Piotrkowie? Być może, ale jak patrzę na wystawy łódzkich artystów w znanych galeriach i muzeach w Łodzi, to zastanawiam się dlaczego promowani są oni przez ODA w Piotrkowie, a nie przez np. Muzeum Miasta Łodzi, którego poziom wystawienniczy w tym zakresie jest od wielu na tym samym poziomie - "od przypadku do przypadku".

Liturgia przedmiotu, 2007-2008, asamblaże, fot. M. Samborska

Liturgia przedmiotu, 2007-2008, asamblaże, fot. M. Samborska

Zachęcam do zapoznania się z ciekawymi i spójnymi poglądami artystami, które częściowo można przeczytać na jej stronie artystki. Magdalena Samborska jest dla mnie jedną z kilku najciekawszych artystek z kręgu postfeminizmu w Polsce, a może w Europie Środkowej. Dziwię się że na ekspozycjach takich jak  np. Corpus (Zachęta w Warszawie) nie pokazuje się jej prac. Ale do niedawna nie pokazywano też w stolicy np. Adama Rzepeckiego. Na szczęście sytuacja się zmieniła, Adam Rzepecki stał się klasykiem, co przepowiadałem ponad 20 lat temu.