Szukaj na tym blogu

niedziela, 30 października 2011

Rafał Karcz. Malarz i fotograf nocnego życia

I wanna kill cindy sherman (2011, 20 x 30 cm)
Rafał Karcz jest znanym albo mało znanym malarzem celowo łączącym różne techniki,  a właściwie specjalizującym się w akwareli, ponieważ uważa ją za najtrudniejszą. Jeśli zastanowić się nad jego osiągnięciami, to nie uświadamiamy sobie, że nie zobaczymy jego wystaw czy prac w Bunkrze Sztuki, a nawet w innych krakowskich galeriach. Częściej za granicą…, np. w Niemczech.  Ale pojawia się „tu i tam” chociażby w zorientowanych na niezależność pismach, jak: „Rita Baum”, „Tytuł Roboczy” czy „Wyspa”. Jest artystą „offowym” zmierzającym jednak do „centrum”, gdyż innej drogi nie ma. Chyba, że ktoś pragnie być skrajnie niezależnym, co jest prawie niemożliwe, ponieważ pozostanie do końca życia nieznanym.

I wanna kill cindy sherman (2011, 20 x 30 cm)  

Odkładając na razie problem oryginalności jego malarstwa przedstawię inne zagadnienia, a mianowicie jego twórczość fotograficzną z cyklu  I wanna kill cindy sherman (2011, 20 x 30 cm), która jest dla mnie bardzo interesująca i oryginalna. Poza tym pozostaje ona w ścisłym związku z jego główną dyscypliną, czyli z łączącym różne techniki malarstwem. Być może nie należy przejmować się drastyczną nazwą cyklu, w którym artysta przede wszystkim wyraża swą osobistą niechęć do postaci gwiazd czy celebrytów. Namawiam Rafała Karcza do zmiany tytułu, sugerując dodanie in dream. Zobaczymy!

I wanna kill cindy sherman (2011, 20 x 30 cm)  

Cykl kilkudziesięciu cyfrowych zdjęć wychodzących z koncepcji pracy prywatnej, „amatorskiej” i osobistej, poddany został działaniom substancji chemicznej zmieniającej  „cyfrówki” w wyrafinowane malarstwo! Ale te fotografie, które są punktem wyjścia do analizy przy bliższym odszyfrowaniu, na ile to oczywiście można uczynić (gdyż kwas zżera i wżera się w materię zmieniając jej duchową substancję) także mają swoją interesującą estetykę, którą umieszczam blisko widzenia Juergena Tellera, czy „fotografów nocnych” klubów i pubów, działających zarówno w Moskwie, jak i w Krakowie.

I wanna kill cindy sherman (2011, 20 x 30 cm)  

Podoba mi się fakt, że Karcz nie obnaża swych bohaterów, którzy tak naprawdę są przegrani – chwilowo czy nawet życiowo. Nie pastwi się nad nimi, choć mógłby. Malarski kostium powstały w wyniku interwencji o charakterze gwaszu, nad którym chyba niełatwo panować, powoduje, że otrzymujemy obrazy o charakterze dekadenckim: młodopolskim i postimpresjonistycznym, ale tkwiących mimo wszystko w realnym życiu z jego wszystkimi przywarami. To nie są „nagie” zdjęcia w sensie Barthes’owskim, czyli materiał o charakterze fotografii prasowej. Środkiem i efektem jest mocno ekspresjonistyczna, zdeformowana przez manualne interwencje fotografia, niekiedy może zbyt zbliżająca się do abstrakcji. Problem przenikania dokumentu i abstrakcji jest bardzo trudny do zrealizowania.

I wanna kill cindy sherman (2011, 20 x 30 cm)  

Widzimy więc różnorodne formy portretowe, oczywiście anonimowe, choć takimi nie były pierwotnie, a także tatuaż, czyli detal ciała ludzkiego, beztroską zabawę, która poprzez interwencje nie jest już taka jednoznaczna.

Można by powiedzieć, że Karcz jest malarzem nocnego życia, nie zaś sztucznego czy wyabstrahowanego, jak modni salonowi malarze, np. Wilhelm Sasnal (Untiled. Hiden Couple), czy Rafał Bujnowski (Sprigerin).  Przynajmniej tak ich zapamiętałem z wystawy, którą oglądałem niedawno w Atlasie Sztuki w Łodzi z kolekcji Ericha Marxa z Berlina. Ale z kolei bardzo podobały mi się obrazy Romana Lipskiego, w których znalazłem interesujące twórcze odwołania do techniki malarskiej Rembrandta.

I wanna kill cindy sherman (2011, 20 x 30 cm)  

Rafał Karcz stworzył osobisty i nie do powtórzenia rodzaj obrazu hybrydowego z anarcho-burzycielską ludyczną formą, który ma jednak swą tradycję polegającą na eksperymentowaniu z płaską powierzchnią fotografii czy – precyzując – na wydruku atramentowym, podatnym jednak na zmianę kostiumu z dokumentalnego na malarski, czytaj: młodopolski. Dostrzegam w tym trochę stylu Witolda Wojtkiewicza czy w mniejszym stopniu Edgara Degasa i Stanisława Wyspiańskiego. Ówczesny radykalizm może być, jak pokazuje cała twórczość Karcza, autentycznym punktem wyjścia do przedstawienia pustki obecnego życia. Sam artysta określa się jako twórca postmodernistyczny, wychowany na tradycji beatników z lat 60. i muzyce takich zespołów, jak: Black Lips, The Drags, Coyote Men.

I wanna kill cindy sherman (2011, 20 x 30 cm)

P.s. Właśnie 31.10.11 ok. godz. 21, czyli 979 dnia od kiedy rozpocząłem pisać blog, licznik zarejestrował ponad 50 000 wejść. To dużo czy mało? Zobaczymy, kiedy minie 100 000 tysiecy.  Blog rozwija się wraz z erozją polskich pism i portali o fotografii i sztuce wizualnej, choć nigdy ich nie zastąpi. Mamy też od dzisiaj 101 uczestniczkę/obserwatorkę mojego komentowania, a jest nią Sabina Tabakovic ze Szwecji.

poniedziałek, 24 października 2011

Anne Arden McDonald (USA): Pillow Book

Pillow book # 5, Italy 1998

Brytyjka Anne Arden McDonald (ur. 1966) mieszkająca w Nowym Jorku kilka lat temu miała wystawę indywidualną na Miesiącu fotografii w Bratysławie. Próbowała wówczas zmienić swój poetycki i inscenizacyjny styl na prace zdecydowanie bardziej malarskie, w większym formacie, takie, jak pokazywane na jej stronie internetowej: Cells, Spirit czy Fragility. Jednak ta zamiana nie jest, jak do tej pory,  interesująca oraz zadowalająca. Artystka nie jest co prawda pierwszoplanową postacią dla sceny amerykańskiej i brytyjskiej, ale jej fotografie pomimo licznych inspiracji i wpływów są zaskakująco poetyckie czy mitologiczne. Pojawią się także na aukcjach w znanych domach aukcyjnych za ponad 1000 $. Zwracam uwagę na jej świetne komponowanie (reżyserowanie)  ciała, świadczące o odrobionej lekcji zarówno z tradycji fotografii, jak i performance.

Pillow book # 6, Italy 1998

Autorka bardzo ceni fotografię inscenizacji w pejzażu, wykonując aranżacje, w typie instalacji czy body-artu, ale nigdy  nie kalecząc ludzkiego ciała. Jak mówiła mi w 2006 roku w Bratysławie bardzo ceni prace Grzegorza Przyborka, które w pewien sposób ukierunkowały jej zainteresowania. Jest także wielką zwolenniczką i orędowniczką fotografii czeskiej w USA, takich autorów, jak Ivan Pinkava, Kamil Varga, Rudo Prekop czy bardzo dobry portrecista Pavel Banka.

Pillow book # 14, New York 2001

Czym wyróżniają się prace McDonald? Świadomą i konsekwentną nieostrością obrazu, swoistym sfumato, pragnienie niematerialnego latania, (jak z Ptaśka Whartona) oraz nieokreślonością sytuacji, jak ze sfery snu. Ale nie groźnego, a bardziej otwierającego się na inne symbole dotyczące spełnienia kobiecego życia. Prezentowana seria Pillow book pochodzi z lat 1998-2001, powstała przede wszystkim w Europie Środkowej,  we współpracy z Radkiem Grosmanem. Pojedynczo ukazane ciała:  męskie i kobiece, choć niematerialne, poszukują swego spełnienia, mimo amor fati. Ale ostatecznie pogrążają się, jak pisze o nich sama autorka, w cierpieniu ("distress"). Piękne fotografie, ulotne idee...

Pillow Book # 3 , Austria 1998


Wszystkie oryginalne prace są odbitkami żelatynowo-srebrowymi o formacie 8 x 8 cala.

wtorek, 18 października 2011

Stefan Kiełsznia. Ulica Nowa 3 (ed. by Ulrike Grossarth, Spector Books, Leipzig 2011)

W latach 70. i 80., kiedy wychodziła „Fotografia” (pod red. Wiesława Prażucha), każdy z wydawanych albumów i każda książek miał rzetelną recenzję. Można było zorientować się w metodzie badawczej, zaletach i wadach autora publikacji. Ale te czasy solidnego analizowania wydawnictw fotograficznych minęły chyba bezpowrotnie. Czasami bardziej wnikliwą analizę jakieś pozycji z zakresu fotografii można znaleźć w „Obiegu” czy „Arteonie”.

Okładka albumu

Na str. 67 recenzowanego albumu w wersji, co warto zaakcentować, polsko-niemiecko-angielskiej o Stefanie Kiełszni napisano: „Album Ulica Nowa 3. Stefan Kiełsznia. Historyczne zdjęcia ulic dzielnicy żydowskiej w Lublinie, wydany przez Ulrike Grossarth, ukazuje się z okazji wystawy Bławatne z Lublina – Ulrike Grossarth: sztuka współczesna i Stefan Kiełsznia: archiwalne zdjęcia z przedwojennego Lublina, która odbyła się w dniach 11.6–19.09.2010 w Kunsthaus Dresden, Miejskiej Galerii Sztuki Współczesnej w Dreźnie.” A więc nie jest to monografia twórczości lubelskiego księgarza, którego prawdziwą pasja była jednak fotografia.

Bardzo dobrze wydany album przedstawia zachowane zdjęcia Kiełszni (1911-1987), znajdujące się i „skatalogowane na nowo jako Archiwum Cyfrowe Stefana Kiełszni i w przyszłości dostępne obok obiektów materialnych  w Teatrze NN [w Lublinie]” (s. s. IV). A więc możemy obejrzeć: Ulicę Nową (36 fotografii), Lubartowską (36 reprodukcji), Świętoduską (36), Kowalską (23) i Szeroką (14).

Stefan Kiełsznia, Lublin ,Ul. Lubartowska 9

Następnie w omawianym albumie znajduje się tekst Silke Wagler O archiwum fotografii Stefana Kiełszni: rodzaje zdjęć i konteksty ich powstania. Dowiadujemy się z niego m.in., że znamy 145 zdjęć z motywami pięciu lubelskich ulic. Zdecydowana większość to jednak negatywy. W zbiorze lubelskiego Teatru NN są także odbitki fotograficzne (11 sztuk) z negatywów małoobrazkowych, w formacie 13x18 cm, najprawdopodobniej  z lat 70.

Marcin Fedorowicz w artykule Krytyczna analiza kolekcji Stefana Kiełszni. O datowaniu zdjęć zwraca uwagę na nową atrybucję fotografowanych miejsc, które były błędnie podawane przez autora od lat 70., czyli ul. Kowalskiej i ul. Szerokiej. Następnie zastanawia się nad użytym sprzętem do zdjęć małoobrazkowych, co jest tak ważne. Raczej nie była to Leica, która w tym czasie była drogim i rzadkim sprzętem, używanym np. przez piktorialistkę Zofię Chomętowską. Ważniejszy jest fakt ustalony przez autora, że tych zdjęć było najprawdopodobniej tylko, albo aż 145, utrzymanych w charakterystycznym stylu, co potwierdza ich dokumentalną klasę. Na pewno, i jest to fakt bardzo istotny, niektóre zdjęcia powstały w 1934 roku a nie, jak podał Kiełsznia, w 1938 (s. 8). Prawdopodobnie fotografował zarówno w 1934, jak i przede wszystkim w 1937 i 1938.

Stefan Kiełsznia, Lublin ,Ul. Kowalska 4

Kolejny esej w tym albumie autorstwa U. Grossarth to Bławatne z Lublina na temat własnej pracy artystycznej. Zaczynem było zapoznanie się w 2006 ze zdjęciami Kiełszni, w których niemiecka artystka znalazła to, „co w swojej pracy artystycznej próbowałam odnaleźć od lat” (s. 13). Jest to interesujący tekst, ale powinien znaleźć się raczej na początku lub, jeszcze lepiej, na końcu publikacji, gdyż tak naprawdę jest aneksem do omawianego problemuyu, jakim niezwykłe z powodu totalnej inwentaryzacji zdjęcia Kiełszni.

Stefan Kiełsznia,  Lublin , Ul. Nowa 1,3

Skadrowane dla potomności: Stefan Kiełszania, fotograf z Lublina to tytuł eseju Dominiki Majuk i Agnieszki Wiśniewskiej. Jest on rozbudowaną biografią i historią odkrycia zdjęć Kiełszni, ale brakuje w nim informacji np. o wystawach w Muzeum Sztuki, na których w 1995 i 2006, kiedy pokazano prace fotografa na tle najważniejszych dokonań fotografii polskiej lat 30. oraz 40. Jest to o tyle dziwne, że w lubelskim magazynie internetowym „Kultura. Enter” (październik 2008) opublikowałem tekst Budzenie się grozy. Aspekty fotografii polskiej lat 30. XX wieku i podczas II Wojny Światowej dotyczący także fotografii Kiełszni, który powstał w związku z wystawą w Muzeum Sztuki w Łodzi. Informacji o tych pokazach nie ma także w kalendarium twórczości fotografa, a zawarte tam sformułowania dotyczące np. największej biblioteki  fotograficznej Kiełszni w Lublinie budzą przynajmniej wątpliwości! Ale zarysowuje się w wyniku wydania tego starannego albumu sprawa najbardziej istotna. Wynika niezbicie, że ten zapis był działaniem czysto dokumentalnym i bardzo szerokim/konsekwentnym w swej metodzie. Jest więc zjawiskiem unikatowym w skali fotografii polskiej i czeka na swe kolejne analizy.

Stefan Kiełsznia, Lublin,  Ul. Świętoduska 18

I ostatni z krótkich tekstów Pamięć w fotografiach: Stefana Kiełszni dokumenty nieistniejącego żydowskiego miasta (autorzy Monika Adamczyk-Garbowska i Marta Kubiszyn) traktuje o historii żydowskiego Lublina. Analizie poddano w nim motywy, jakimi kierował się Kiełsznia tworząc obszerną dokumentację, do której m.in. z powodu jej niekompletności bardzo długo nie przywiązał uwagi (s. 34). Autorki słusznie zauważyły, że: „Imponująca liczba ujęć oraz spójność stylistyczna całej kolekcji zdają się potwierdzać  „inwentaryzacyjny” i niejako „techniczny”, nie zaś „artystyczny”, charakter projektu” (s. 34). Ale zaraz popełniono poważny błąd interpretacyjny (s. 35) łącząc zdjęcia z estetyką Nowej Rzeczowości. Kontekstem zaś tych prac jest ówczesna fotografia rzemieślnicza oraz dokument zarówno w typie Eugene’a Atgeta, jak i  analogiczny, wykonany w Polsce, aby przypomnieć tylko słynny już cykl Benedykta Jerzego Dorysa z Kazimierza Dolnego z początku lat 30. I aż dziwne jest, że autorki nie przytaczają jego w tym kontekście.

Podsumowując można cieszyć się, że wydano album, w którym przedstawiono sto kilkadziesiąt reprodukcji, mimo, że zabrakło w nim sprawy najistotniejszej –  profesjonalnej analizy prac z różnych punktów widzenia fotografii polskiej i światowej. Nie ma w tym albumie kontekstu najbliższego, jakim są inne zachowane zdjęcia tego autora. Można tego dokonać w oparciu chociażby o materiały z sesji Polska fotografia dokumentalna na skrzyżowaniu dyskursów. Materiały z sesji zorganizowanej w dniu 02.04.2005 z okazji wystawy Leonarda Sempolińskiego, (Warszawa, Zachęta 2006). Można w tych zdjęciach dostrzec także zapowiedź tzw. „fotografii ulicznej” z lat 70., a także zapowiedzi fotografii typologicznej w typie tzw. szkoły Becherów czy 60 furtek Andrzeja J. Lecha. Myślę, że w przyszłości prace te, jak też inne Kiełszni – piktorialne, czy wykonane w czasie II wojny, doczekają się dalszej analizy i, że dowiemy się gdzie, i ile ich jest.

p.s.
Stefana Kiełsznię poznałem w jego mieszkaniu w Lublinie w 1986 roku, gdzie wybierałem kilkanaście prac przeznaczonych do zakupu dla Muzeum Sztuki w Łodzi. Było to wynikiem działań Urszuli Czartoryskiej, ówczesnego wybitnego krytyka fotografii i jednocześnie Kierownika Działu Fotografii, która umożliwiła mi kontakt z Kiełsznią. Ale wszystko w tym przypadku zaczęło się od tekstu Zbigniewa Toczyńskiego pt. Cynamonowe sklepy Stefana Kiełszni („Fotografia”, 1985 nr 1), który z kolei rozpoczął działania kustosz Czartoryskiej i bezpośrednio moje. Dobrze pamiętam, że Kiełsznia opowiadał mi zarówno o zainicjowaniu swej pracy dokumentalnej dotyczącej dzielnicy żydowskiej przez ówczesnego Konserwatora Zabytków w Lublinie i o swym aresztowaniu przez UB oraz zarekwirowaniu wielu cennych dla niego negatywów. Być może jeszcze się odnajdą.

środa, 12 października 2011

Wystawa "Moje Pomorze" w Gdyni oraz nowy tekst o fotografii Andrzeja J. Lecha


1.  
W imieniu Trójmiejskiej Szkoły Fotografii zapraszam na otwarcie wystawy do Gdyni. Potencjalną wartość zdjęć, spojrzenia na Pomorze będzie można zobaczyć z pewnej perspektywy czasowej. Jakich prac oczekuję w przyszłości na tym konkursie? Mniej skoncentrowanych na estetycznych efektach, a bardziej na dokumencie, zapisie ludzi i zdarzeń,  jak czyni to konsekwentnie Michał Szlaga. Fotografie z tego konkursu zamieściłem już na swoim blogu.

2. 
Dziś ukazał się mój najnowszy tekst o wielowątkowej twórczości Andrzeja J. Lecha pt. Pojęcie i przemiany dokumentu w fotografii Andrzeja Jerzego Lecha na portalu O.pl , z którym bardzo cenię sobie współpracę. Jak wyglądają analizy innych specjalistów od twórczości Andrzeja, czyli panów Wojciecha Wilczyka, Wojciecha Sienkiewicza i Sławomira Tobisa, proszę zobaczyć na blogu tego pierwszego i na Wyspie Muz. Ich dociekania są tak wszechstronne i merytoryczne, dysponują bowiem, (poza Wilczykiem), tak ogromnym doświadczeniem z zakresu kuratorstwa, teorii fotografii i jej historii, że dodają do niej niewątpliwie nowych reinterpretacji. W ostatecznym rezultacie czytelnik się przerazi lub zanudzi mocą i siłą ich dyskursu. Tak trzymać panowie! (z tradycyjnym wykrzyknikiem).

p.s. 
I informacja do Sławka Tobisa. Sławku nie mam z Tobą o czym rozmawiać. Nie mam się z czego tłumaczyć. Oczywiście mam argumenty, mogę je spokojnie wyartykułować, ale szkoda mi na to czasu.  Może kiedyś w przyszłości, przy szerszej publiczności, powrócimy do tematu. Jesteś bowiem częstym uczestnikiem moich wykładów. Wtedy podyskutujemy publicznie, jak pozwolą organizatorzy.

sobota, 1 października 2011

W cieniu wyborów. Mistrz minimalizmu (Lucjan Demidowski) i uduchowiony dokumentalista (Marcin Sudziński)

 Lucjan Demidowski, Obrazy iluzoryczne, (Muzeum Diecezjalne w Sandomierzu), fot. Kasia Maluga

Politycy, gazety raczą nas swoimi sympatiami i prognozami. Z niesmakiem przyjąłem dzisiejsze deklaracje naczelnego "GW", tak jakby się obawiał, że w demokratycznym państwie coś mu grozi. Już do samego końca będziemy czytali nudne i symulacyjne wróżenie z fusów: "duża przewaga PO" i za kilka dni albo nawet godzin "PiS zbliżył się do PO", etc. Każdy powinien głosować zgodnie ze swoimi przekonaniami, ale  trzeba to uczynić, ponieważ inaczej nie będzie w Polsce demokracji lub będzie ona iluzoryczna.

 Lucjan Demidowski, Obrazy iluzoryczne, (Muzeum Diecezjalne w Sandomierzu),   fot. K. Maluga  

 Lucjan Demidowski, Obrazy iluzoryczne, (Muzeum Diecezjalne w Sandomierzu),   fot. K. Maluga  

 Lucjan Demidowski, z cyklu Obrazy iluzoryczne, 2010


 Lucjan Demidowski, z cyklu Obrazy iluzoryczne, 2010



21.08.11 w pięknym Sandomierzu w Muzeum Diecezjalnym byłem uczestnikiem dwóch wernisaży. Pierwszy dotyczył wystawy indywidualnej Lucjana Demidowskiego spod lubelskiego Motycza Leśnego, który w niesłychanie konsekwentny sposób kontynuuje od lat 70. drogę wyznaczoną przez dokonania: minimal-artu, konceptualizmu, ale także od lat 80. wizualizmu. Jakże piękne są jego odbitki, w których widać lustro(a), a w nich ukrytą strukturę świata sprowadzoną do zagadki rzeczywistości i fragmentaryzacji natury. Artysta także, choć nie wiem kiedy nastąpił przełom, pokazuje jej piękno, ale także swoje intymne uczucia, co jest wyróżnikiem niewielu fotografów. Demidowski w swym duchowym oglądzie i interpretacji świata a teraz ogrodu, jest również kontynuatorem fotografii w stylu Mikołaja Smoczyńskiego (zm. 2009), z tą różnicą, że wizja Demidowskiego czasami jest bardziej skomplikowana, dzięki zastosowaniu systemu lustrzanych odbić, niż geometryczno-akcjonistyczna, w znaczeniu cyklu The Secret Performance Smoczyńskiego. Zresztą wymienieni artyści znali się od dawna, choć nie pozostawali w bliskich kontaktach twórczych. W bardzo interesujący sposób o fotografii Smoczyńskiego mówił Demidowski w Lublinie na panelu poświęconym jego  twórczości 17.09.11.

Patrząc na niezwykle subtelne i wyrafinowane fotografie Demidowskiego dostrzegam w nim duchową przeminę. Polega ona na rezygnacji z lustrzanego odbicia świata, na korzyść pokazania tego, co kryje się za lustrem lub we fragmentarycznym odbiciu. Do czego one prowadza w swym ułudnym i labiryntowym znaczeniu? Jest to myślenie o zdecydowanie bardziej romantycznym rodowodzie, niż z konceptualnym z początku lat 70., którego jest on  także twórczym kontynuatorem, choć dobrze, że nie ortodoksyjnym i prostolinijnym, jak np. Jerzy Olek.

 Marcin Sudziński, z serii Demony, 2011, ambrotyp

Na drugim wernisażu, który odbył się tego samego wieczoru w tym samym miejscu, czyli Muzeum Diecezjalnym, posiadajacym bardzo ciekawą kolekcję malarstwa i rzeźby oglądałem wystawę poplenerową kilku fotografów skupionych wokół Rafała Biernickiego. Ekspozycja była poprawna, ale do dziś pamiętam tylko zdjęcia dwóch autorów. Prace Lucjana Demidowskiego z wykorzystaniem czarnych luster, fotografowane w kościele oraz mokry kolodion Marcina Sudzińskiego. Kilka słów o drugim autorze, którego poznałem kilka lat temu w Lublinie na promocji swojej książki Poszukiwanie sensu fotografii. Jest on bardzo wnikliwym fotografem-dokumentalistą, chyba przede wszystkim portrecistą, dla którego intymność, a nawet duchowa niesamowitość sytuacji oraz próba dotarcia do wnętrza portretowanego jest głównym przesłaniem twórczości. Na wystawie w Sandomierzu można było zobaczyć kilka bardzo mocnych w wyrazie ekspresjonistycznych realizacji. Artysta, ale oczywiście  nie tylko on  dotarł do sensu tej techniki. Jest nią pokazanie za pomocą przede wszystkim jednak portretu Brathesowskiego punctum, czyli widma śmierci. Kilka lat temu w Muzeum Kinematografii w Łodzi na Fotofestiwalu widziałem pokaz studentów szkoły filmowej, którzy za pomocą tej techniki bawili się i wygłupiali. Nic z tego nie powstało, bo nie miało prawa. Prace Sudzińskiego są jednymi z najlepszych w tej technice jakie powstały w ciągu ostatnich kilku w Polsce. Tak na marginesie. W innych jego realizacjachh dostrzegam jednak zagrożenie w formie obrazu zbyt mocnego, czyli epatującego jakby rejestracją nadprzyrodzonego zjawiska. Cenię też niektóre portrety Piotra Biegaja, ale autor jest w swej postawie zbyt "wygładzony" i klasyczny.

Marcin Sudziński, negatyw kolodionowy, odbitka srebrowa, baryt, 2010

Marcin Sudziński, negatyw kolodionowy, odbitka srebrowa, baryt,  2011

Marcin Sudziński, negatyw kolodionowy, odbitka srebrowa, baryt, 2011

Obecnym, niezauważonym marginesem fotografii są więc techniki XIX-wieczne, w tym guma, olej i mokry kolodion. Dlaczego więc nie zobaczyliśmy ich twórców na Biennale Fotografii w Poznaniu, na którym pokazano głównie  znanych i uznanych, także z poprzedniego biennale?  Innym istotnym marginesem jest dla mnie fotografia w stylu Keymo czy Anny 66. Ale najważniejszym marginesem jest obecnie fotografia autentycznie zaangażowana religijnie (np. Zbigniew Treppa, Karolina Aszyk czy  Andrzej Różycki), która przez przeciwników określana jest jako "prawicowa", choć może wywodzić się np. z buddyzmu. 7 Biennale Fotografii w moim przekonaniu stało się poznańskim, nawet nie krajowym czy międzynarodowym. A to jest pierwszy krok do marginalizacji imprezy. A szkoda wypracowanego dorobku.