Szukaj na tym blogu

środa, 10 lutego 2010

Andrzej Jerzy Lech – nasz człowiek w Nowym Jorku

 
Prace Andrzeja Lecha na aukcji

Wiele razy słyszałem kasandryczne opowieści, że fotografie Andrzeja Jerzego Lecha mają się nijak do osiągnięć klasycznego modernizmu amerykańskiego lat 30. XX wieku spod znaku grupy  f 64. Podkreślano, że jego fotografia jest anachroniczna w stosunku do fotografii inscenizowanej i cyfrowej. 



 
Ekspozycja w  The Salmagundi Club

Kilkukrotnie w swoich tekstach pisanych systematycznie od lat końca lat 80. XX wieku podkreślałem, że jest on jednym z najważniejszych dokumentalistów polskich coraz bardziej powracający do korzeni fotografii z połowy XIX wieku. Inni pisali, że w latach 80. i 90. nie było w Polsce dokumentu, a pojawił się on wraz z „dzikimi” polskiej fotografii, czyli „nowymi dokumentalistami”. Śmiem twierdzić, że prezentują oni bardziej inscenizację niż dokument.

W The Salmagundi Club na Fifth Avenue w Nowym Jorku miała miejsce aukcja fotografii otworzona 28 stycznia 2010 zorganizowana przez Dom Aukcyjny Be Hold. Przy jej okazji odbył się indywidualny kilkudniowy pokaz zdjęć Lecha z „Dziennika podróżnego”, o którym w materiałach do aukcji napisano, „że kontynuuje on wielką tradycję mistrzów z Europy Wschodniej połączoną z delikatną współczesną wizją, która także wyraża jego uwielbienie Ameryki.” Jest to wielkie wyróżnienie dla naszego fotografa. Po raz pierwszy chyba w historii prace Polaka zapowiadały aukcję i sprzedaż zdjęć, tak znanych fotografów, jak: Julia Margaret Cameron, Carleton Watkins, Rudof Eickemeyer, Clarence White, Doris Ulmann, Berenice Abbott, Henri Cartier-Bresson, Paul Strand. Lola Alvarez Bravo, Horst, Cindy Sherman. Aukcja koncentrowała się jednak na fotografii prasowej, przedstawiając m.in. oryginały („vintage”) zdjęć z wojny w Hiszpanii w 1936 Roberta Capy.

Aukcji towarzyszyły także wykłady, m.in. dotyczące zdjęć z Hollywood czy Briana Wallisa, kuratora z International Center of Photography pt. "Zagubiona walizka Roberta Capy."

To wielki sukces Andrzeja i jednocześnie polskiej fotografii. Sukces autentyczny, na który artysta pracował przez długie lata. Nie pozorowany, jak w przypadku nagród na World Press Photo Tomasza Gudzowatego.

W tekście pt. „Dziennik podróżny”, „Exit”, 2006 podkreśliłem zmianę, jaka dokonała się w stylistyce Lecha na początku XXI wieku. W książce „Słowo o fotografii” (Łódź 2003) zamieściłem długi wywiad z artystą. Zachęcam do jego lektury. 

10 komentarzy:

SZCZUPŁY MOJŻESZ pisze...

Jeżeli przeczytać zamieszczony w Pana książce wywiad z Panem Andrzejem Lechem w kontekście tego, co prawiłem dwa posty temu o chudym czasie fotografii artystycznej w Polsce za panowania awangardy, to odnosi się wrażenie, że Pan Andrzej wypowiedzią swą zaświadcza na korzyść mojej tezy.

Pan Andrzej ujął problem w szalenie dyplomatyczny sposób i wspomniał jedynie, iż poszukuje w fotografii tego rodzaju magii, który mu łatwiej znaleźć w twórczości fotografów Czeskich i Słowackich niż Polskich. Nie dziwota!

Ja będę miej dyplomatyczny i ten sam problem braku „magii” określę mianem braku – artystycznego mistrzostwa w posługiwaniu się medium fotografii. Nie doczekaliśmy się swego czasu takich mistrzów, jak np. Josef Sudek, czy Drtikol Frantisek – być może wojna odebrała nam najlepszych ludzi?

Brak mistrzów zaowocowało brakiem wzorców dla przyszłych pokoleń i brakiem równowagi dla niepodzielnych rządów błazenady awangardy. Miast artystów walczących o własną mistrzowską estetykę i styl fotograficznego obrazu, mieliśmy działaczy-okołofotograficznych, bawiących się w filozofów pod przykrywką sztuki.
Dużo wody w Wiśle musiało upłynąć nim Polacy przełamali niemoc twórczą. Sytuacja fotografii artystycznej w naszym kraju zaczyna się odmieniać na lepsze gdzieś po roku po roku 80-tym wraz z objawieniem się talentów ludzi urodzonych ok. roku 1950. Jest wśród nich jest właśnie Andrzej Jerzy Lech. On i Bogdan Konopka, Wojciech Zawadzki, Stanisław Woś, Wojciech Prażmowski trochę młodsza Ewa Andrzejewska… Dla mnie takie cykle jak np. Moja Ameryka”, „Szary Paryż”, „Biało-czerwono-czarna”, czy seria Pana Andrzeja, to bilety do nieśmiertelności w historii Polskiej fotografii artystycznej. Ci twórcy są dla mnie prawdziwymi bohaterami. Nie dali się zwieść ogłupiającym modom i presji innowacyjności, szli uparcie własną drogą i tą drogą wyprowadzili fotografię Polską z mroków średniowiecza „awangardy”. Chwała im i szacunek!

Krzysztof_Jurecki pisze...

W przypadku Andrzeja jego cykl "60 furtek" ma charakter po części konceptualny, a i później w latach 80. nieobcy był mu minimal-art, a więc częściowo "wyrastał" z tradycji awangardy, a na pewno modernizmu. Brał nawet udział w takich wystawach. Potem się zmienił radykalnie i ostatecznie. Poza tym artyści awangardy (Dłubak, Lachowicz, Robakowski i inni) górowali teoretycznie nad fotografami z tradycji piktorialnej. Potem się to zmieniło kiedy, zaczęli być aktywni fotografowie z kręgu "fotografii elementarnej", którzy ujawnili inną tradycję, niż awangardowa.

Wojtek Sienkiewicz pisze...

Choć właśnie jestem w trakcie zbierania się do pisania pracy o wyżej wymienionych, to jest z nimi pewien problem. Objawili się po tak długim czasie "bezobjawieniowym", że zanim zdążono się nimi nasycić, pojawili się nowi, z owymi pomysłami i nowymi realizacjami. Nowych - dzikich - odstawiano na boczny tor. Jeszcze w latach mojej edukacji wyższej na początku tego wieku nie mówiło się o innym obrazowaniu. Najnowocześniejsze były prace Jeffa Walla, a nikt nie wspominał o Crewdsonie, Lorca diCorcia, Pelegrinie. Wydaje mi się, że po tak długim "bezrybiu" ekipa związana (obecnie) z Jelenią Górą miała być pomnikiem współczesnej polskiej fotografii, ale zanim ktokolwiek się mógł spodziewać, stali się (nie dla mnie, lecz dla wielu zainteresowanych) anachroniczni.

Nie wiem, czy ganienie tu Gudzowatego ma sens, bo - choć czasami jego prace wydają się tak autentyczne jak problemy poruszane w Fakcie czy Super Ekspresie, to facet po prostu osiąga sukces. Czy tego chcemy czy nie wystawia świadectwo (szkoda, że jedne z nielicznych) polskiej fotografii w oczach świata. Myślę, że to dobrze, że jest taki Gudzowaty i że odpalił w centrum miasta świetnie przygotowaną galerię i ściąga do niej ciekawe rzeczy, których wcześniej nie dało się zobaczyć. Szkoda, że taki na przykład pan Bortkiewicz mający do dyspozycji świetne miejsce z tradycjami pokazuje takie knoty. Wystarczyło zobaczyć wystawę pana Ślusarczyka. Nic dziwnego, że na młodych i nowych mówi się "dzicy". I dobrze, że są i że widzą to, co się dzieje w środowisku i działają na własną rękę.

Krzysztof_Jurecki pisze...

Andrzej J. Lech nie ma już nic wspólnego z Jelenią Górą. Poza tym już nie ma tego środowiska, chyba się kończy!. Natomiast Andrzej konsekwentnie powraca do fotografii z ok. połowy XIX wieku i w tym widzę sens. "Dzicy" to w moim tekście "nowy dokument", w znaczeniu pewności siebie i przekonaniu do swej fotografii, przynajmniej jej niektórych adeptów. Ile nazwisk zostanie z tego nurtu? Co najwyżej kilka. Pamiętam zdjęcia Gudzowatego na pierwszej stronie "GW", np. krokodyl zjadający jakieś zwierzę. Zawsze towarzyszy im szum medialny na temat wielkiego sukcesu. Sądzę, że to przeciętny fotograf, ale się rozwija. Galeria Yours niestety zminimalizowała swą aktywność, a szkoda. Pan Bortkiewicz niestety prowadzi galerię tak, że aż wstyd (np. wystawa Grzegorza Kołodki). Za Jerzego Olka ta placówka miała przynajmniej określony poziom, choć zbyt konceptualny.

SZCZUPŁY MOJŻESZ pisze...

„W przypadku Andrzeja jego cykl "60 furtek" ma charakter po części konceptualny, a i później w latach 80. nieobcy był mu minimal-art, a więc częściowo "wyrastał" z tradycji awangardy, a na pewno modernizmu”...


Szczęście dla wszystkich miłośników sztuki, smakoszy estetycznych podniet i refleksji, że Pan Andrzej jednak w porę „wyrósł” z dziecięcego okresu słodkich zabaw awangardy i podjął wysiłek odnalezienia własnego stylu ekspresji w mistrzostwie kształtowania formy obrazu fotograficznego. Dzięki czemu możemy dziś cieszyć oko jego dojrzałymi pracami, a Pan Andrzej dalej wspina się na wyżyny swoich możliwości i nie jedną nas jeszcze ucztą dla duszy uraczy. W przeciwieństwie do panów awangardzistów, którym swego czasu nie chciało się ciężko pracować nad rozwijaniem swych talentów lub owych nigdy nie posiadali.
Ci panowie dzisiaj nie są już aktywni twórczo i miast zachwycać nas swymi najdojrzalszymi dziełami, dawno już spoczęli na laurach wygodnie rozsiadłszy się w swoich wizerunkach wielkich artystów fotograficznej awangardy. I z tych to pozycji, które w ich mniemaniu należą im się bezapelacyjne (przez zasiedzenie chyba?), niby to dobrzy dziadziusiowie pouczają i opowiadają bajki o swoich przygodach i dokonaniach za czasów młodości. A czego to oni nie dokonali dla polskiej sztuki, Drodzy Państwo!
Mania wielkości, co poniektórych z tych panów sięga już niesmacznych wyżyn, niemal tych dzikich stanów megalomani jakie zrodzić potrafi tylko alkohol.
Problem w tym, że jeżeli nie zdając się na relacje z drugiej ręki pochlebnej tym panom krytyki, wziąć osobiście pod lupę te ich „dokonania”, to czar roztaczany, pielęgnowany w przekazie słownym niczym mit, pryska jak bańka mydlana. I oto żenujący obraz ukazuje się oczom rozsądnie myślącego człowieka. Królowie awangardy okazują się nadzy!
Nie chcę odbierać tym panom teoretycznego wkładu w rozwój polskiej fotografii artystycznej, ale nachalne pasowanie ich na artystów – i to jeszcze wybitnych - jest zabawą, która wymknęła się już rozumowi z pod kontroli i godzi w szacunek jakim dążę prawdziwych artystów za ich ciężka pracę i talent.

Krzysztof_Jurecki pisze...

Takie określenia wobec awangardy są chybione, gdyż należy operować na konkretnym przypadku. Np. Dłubak do końca życia był bardzo twórczy. W dalszym ciągu rozwija swą koncepcję Natalia LL, przykłady można mnożyć, np. Grzegorz Zygier rozwija swój styl. Nie można a priori zakładać, że awangarda to całe zło fotografii polskiej. Megalomaństwo można np. wykazać w historii tzw. Kieleckiej Szkoły Fotografii z lat 70. i 80.

SZCZUPŁY MOJŻESZ pisze...

Cd.
Ostatni użyty przez Pana przykład awangardowego twórcy Natalia LL, to najciekawszy dla mnie artystyczny przypadek pośród wymienionych wyżej. To, co dzieje się z artystką aktualnie trudno nazwać rozwojem. Ale w latach 70-tych Pani Natalia była faktycznie fenomenem na polskiej scenie artystycznej i tego nie można jej odmówić. Po dziś dzień oglądając „SZTUKĘ KONSUMPCYJNĄ” docenia się pomysł i realizację przedsięwzięcia. Spontaniczna i odważna gra własnym wizerunkiem - ekspresja tych fotografii ciągle fascynuje i wciąga widza w grę z konceptem w podtekście. Piękna sprawa! Wielce umiejętne wykorzystanie „energii chwili”, jej wyrazu do tworzenia wieloznacznych obrazów.
Niestety następne realizacje Pani LL przynoszą już mieszane uczucia. Przez całe lata 80-te jej ingerencje malarskie w obraz fotograficzny skutkują dość przypadkowymi efektami – raz się udaje ulepszyć obraz plastycznymi działaniami, innym razem wprost odwrotnie. Wyczuwa się brak kontroli nad formą. Dopiero instalacja „SFERA PANICZNA” z roku 1991 okazuje się trafionym w dziesiątkę i potwierdzającym klasę artystki sposobem wykorzystania „pończoszanych portretów”. A film „ŻARŁOCZNE KOTY” z 1994 jest wyśmienitym tego dzieła dopełnieniem. Od tego momentu zaczyna się jednak tendencja zniżkowa w udanych poszukiwaniach twórczych, aż do osiągnięcia przez artystkę apogeum „kiczoróbstwa” po roku dwutysięcznym. Wtedy to Pani Natalia zaprezentowała między innymi: NARODZINY WEDŁUG DUCHA (2000), ZJAWA PODWÓJNA (2001), GŁOWA PODWÓJNA (2002), EROTYZM TRWOGI (2006), TRANSFIGURACJA ODYNA I, II i III (2009).
O talentach malarskich Pani Lach-Lachowicz - objawionych np. w obrazach CZASZKA (2009), BRUNHILDA (2009) - wspomnę tylko tyle, że dorównują one talentom jej męża w pisaniu poezji.
Cóż, wychodzi na to, że twórcą to i owszem tak, ale artystą cholernie trudno być permanentnie.

Pozdrawiam serdecznie
Sz. M.

* Brzytwa Mojżesza – wprowadzona przez Szczupłego Mojżesza w świecie sztuki zasada: Wyczynów artystycznych nie należy mnożyć ponad potrzebę. Efektu twórczości należy upatrywać w konkretnym dziele, a nie w działaniu.
:)

SZCZUPŁY MOJŻESZ pisze...

- pomyłkowo zmieniła się kolejność tekstów ten akurat powinien znaleźć się przed poprzednim :)



Panie Krzysztofie, ja bym sobie szczerze życzył, gdyż polskiej sztuce kibicuję oddanie, by moje przypuszczenia wobec awangardy były chybione. Przyglądając się jednak osiągnięciom awangardzistów bez sentymentu - stosując dajmy na to Brzytwę Mojżeszową* - poszukiwanie wśród ich szeregów twórców dzieł wybitnych może nastręczyć niemałego kłopotu i wątpliwości. Strasznie ciężko jest bowiem zdecydować, które z ich dokonań można zakwalifikować do mistrzowskich dzieł sztuki, zaś znalezienie wśród tych „mistrzowskich” dokonań arcydzieł graniczy chyba z cudem?

Czas awangardy przyniósł nam wielu twórców, ale jakoś nie wykształcił mistrzów, a dorobek wybitnych osiągnięć jest zatrważająco niski - biorąc pod uwagę tak długi okres panowania. Tak jak wcześniej wspomniałem. Założenia na których oparła swoje „artystyczne” poszukiwania awangarda w praktyce uniemożliwiają lub utrudniają powstawanie okoliczności twórczych, z których ma szansę narodzić się prawdziwe dzieło sztuki. Awangardziści programowo zwalczali zasady, z których czerpie siłę wyrazu natura obrazu artystycznego. Działaczom z tamtego okresu, w większości przypadku, to nie przeszkadzało, gdyż wyżywali się bardziej twórczo w słowie niż w obrazie. Generalnie treścią ich płomiennych przemówień i usprawiedliwieniem poczynań była obietnica odkrywania dla sztuki nowych obszarów działań. W praktyce niewolili swymi „filozofiami” ducha twórczego eksperymentu w dziedzinie kształtowania estetyki obrazu fotograficznego. Żadnemu jednak prawdziwemu artyście tego typu banalne „zabawy narzędziem” nie służące tworzeniu obrazu pobudzającego wyobraźnie i zmysł estety, nie mogły przypaść na dłuższą metę do gustu. Czym który artysta szybciej zorientował się, że twórcze założenia awangardy, to mrzonki filozofią ozdobione i czmychnął do własnych zajęć pozaprogramowych, tym więcej miał później czasu i sposobności by dokonać dla sztuki czegoś istotnego.

Nie upieram się i nie przeczę, że i wielcy artyści mieli romans z awangardą. Zakładam jednak, że „ta pani” w gruncie rzeczy była bezpłodna artystycznie. Stąd moja niechęć, jako miłośnika sztuki, do tego nurtu i niebezzasadne obwinianie o brak wyobraźni twórców najradykalniej programowo mu oddanych. Aby zrozumieć o czym piszę proszę zerknąć np. na oficjalną stronę Józefa Robakowskiego i przekonać się, czym może pochwalić się legenda awangardy – człowiek wierny tej idei do końca - po przeszło 40 latach aktywności twórczej! Czy nie prezentuje się to dzisiaj podejrzanie mało okazale?

Zgadzam się z Panem, że Zbigniew Dłubak tworzył jeszcze później. Dla mnie jest jednak istotne to, czy jego prace – prócz bycia materiałem dla badacza polskiej historii fotografii - mają aktualnie jakieś większe znaczenie? Czy miłośnicy sztuki z całego świta, upatrujący piękna obrazu w jego unikatowej ekspresji i formie, mają szansę znaleźć w tej twórczości coś wyjątkowego i zakochać się w obrazach Dłubaka od pierwszego wejrzenia? Dla mnie to wątpliwe. Ponieważ obrazy te współcześnie są zadziwiająco przeciętne. Np. zestaw portretów i makro przybliżeń z cyklu „Asymetria”, to nic więcej jak poprawne ćwiczenia w posługiwaniu się narzędziem. Podobnie rzecz ma się z Grzegorzem Zygierem. Np. cykl „Twoone Sea” - prosta zabawa kompozycją (dostępna aktualnie każdemu miłośnikowi Photoshopa) dająca w rezultacie niezbyt oszołamiający efekt formalny. Obrazy tych panów nie imponują, ale też nie są złe. Czy to jednak trochę nie za mało by przejść do historii sztuki?

Krzysztof_Jurecki pisze...

Czy zna Pan jakieś prace, aby polski artysta zmierzył się z problemem Heglowskim ("Narodziny według ducha")? Artystka ustanowiła dla swej sztuki bardzo wyskoki pułap i wyszła w tej pracy obronną ręką. "Trasfiguracja Odyna I, II, III" jest pytaniem o reinkarnację, męską młodość, potencję we wszelkich jej przejawach. Dla mnie to wybitna seria, gdyż ma watek osobisty, który ukryty. Natalia LL utrzymuje zawsze wysoki poziom - formalny i intelektualny, ale niektóre prace mają w sobie aurę żartu, są może trochę "odpoczynkowe".

Krzysztof_Jurecki pisze...

Odpowiadam na drugi wpis z 28.02. godz. 13.42.

Wiele prac awangardowych jest wybitnych, np: Zdzisłąwa Beksińskiego, Andrzeja Pawłowskiego, Marka Piaseckiego, Jerzego Lewczyńskiego, który ma teraz ogromny wpływ na polską fotografię. One decydują także o wartości polskiej fotografii w okresie międzywojennym.

"Asymetria" jest wielowątkowa - erotyczna, dotycząca portrtru, tradycji Strzemińskiego i piękna pod względem wizualnym! Jak perfekcyjne są to odbitki, w których jest metafizyczna siła !

Nie rozuminie pan istoty twórczości Zygiera. Wszytsko jest robionione na podstawie idei, trasponowanej na rysunki, które potem są znajdowane w naturze (czasem trwa to kilka lat)i fotografowane analogowo. Nie ma to nic wspólnego z obrazem cyfrowym. Montaż powstaje w umyśle twórcy i jest znajdowany potem w rzeczywistości. Artysta pracuje wg tej metody od ok. 1987. Proszę dotrzeć do katalogu jego wystawy z Wozowoni z 2009, to może coś Pan zrozumienie? Sztuka polega na przekraczaniu ograniczeń widzenia. I taka była twórczość Dłubaka i jest obecznie Zygiera, którego bardzo cenię, gdy z jest autentyczna i skromna w swej istocie.

Co do Robakowskiego to się zgadzam. Sam się wynansował, gdyż w jednej personie jest: artystą, pedagogiem profesorem (jak się tym chwali!), krytykiem, galerzystą, organizatorem wystaw, teoretykiem i nie wiadomo jeszcze kim. Wiele Stworzył wiele prac słabych czy nawet wystaw, ale krytycy boją się o nich pisać. Zarzuciłem mu także antydatowanie wielu fotografii z cyklu "Kąty energetyczne". Inni, jak od kilku Kazimierz Piotrowski, Adam Mazur ("Kocham fotografię") uprawomocniają twórczość Robakowskiego poprzez wystawy, wywiady, w których Robakowski mówi, co chce. Niekoniczenie z prawdą czy sensem. Polecam tekst na stronie Tomasza Sobieraja o Robakowskim (http://www.sobieraj.art.pl/component/option,com_docman/task,doc_download/gid,31/lang,pl/. Ale w latach 60. w czasach grupy Zero 61 i w latach 70. stworzył bardzo ciekawe i ważne fotografie!