Szukaj na tym blogu

wtorek, 23 lutego 2010

Dyplomy z fotografii - ASP w Gdańsku, luty 2010

K. Jurecki oraz Ł. Ziętek (z prawej) 

To był udany rok dla fotografii w Gdańsku na licencjacie fotograficznym ASP. Zobaczymy, jak rozwiną się postawy absolwentów za kilka czy kilkanaście lat. Są dobrze lub nawet bardzo dobrze przygotowani teoretycznie, może będą w przyszłości krytykami sztuki? Mało kto wie, że dr Marianna Michałowska pierwsze kroki w zakresie teorii i krytyki stawiała u mnie w połowie lat 90., w czasie kiedy miałem zajęcia na ASP w Poznaniu. Zachęciłem ją do pisania o fotografii, gdyż wykazywała bardzo duży talent w tym zakresie. Teraz zachęcam kolejnych adeptów.
Obiekt interaktywny Konrada Pitali

Przypominam jeszcze raz o pracy Konrada Pitali, o której już pisałem na blogu. Dyplomy w Gdańsku okazały się bardzo wszechstronne - od pracy interaktywnej i konceptualnej, poprzez fotografię mody i komiks, do realizacji o charakterze filozoficznym, na ile jest to możliwe na tym etapie edukacji i dojrzewania psychicznego. 
Prace Łukasza Ziętka 

Najbardziej spójny i skończony cykl przedstawił Łukasz Ziętek, o którym już kiedyś pisałem na blogu. Jego sesja mody, obok konwencjonalnych lecz niezwykle estetycznych ujęć, zawierała w sobie zapośredniczenie przez medium wideo. Powstały relacje między obrazami pokazującymi historię bez istotnej narracji, w której liczyła się atmosfera stworzona przez fotografa - lekka, przyjemna i uwodzicielska. Oczywiście nieprawdziwa, ale nie o poszukiwanie prawdy chodzi w tego rodzaju przekazie. Fotograf wyszedł jednak poza stereotyp eleganckich prac w kierunku symbiozy mediów, a więc przekroczył zasadę autonomii fotografii.
Zdjęcia Sylwii Adamczuk

Bardzo wysublimowany przekaz prywatny, odnoszący się do własnej fizjologii wzroku oraz kontaktu z nowym miejscem zamieszkania przedstawiła Sylwia Adamczuk. Jej praca trochę raziła monotonnością, ale z premedytacją trzymała się raz wyznaczonych reguł. Ten rodzaj tableau działał jak monumentalny obraz, który poszukiwał i znajdował fragmentarycznie  utajoną w codziennej widzialności formę.
Prace nawiązujące do estetyki Jerzego Lewczyńskiego i Wojciecha Prażmowskiego, a koncepcyjnie także do Christiana Boltanskiego, pokazała Zofia Błażko. Zastosowała specjalny rodzaj spreparowanej oprawy, która nadawała pracom znaczeń malarskich. W ten sposób artystka ukazała własną historię rodzinną, w której zatraca się tożsamość. Przynajmniej dla niektórych odbiorców.
Fotografie Zofii Błażko

Własną historię rozstania, tęsknoty za bliską osobą pokazał w formie filmowej na podstawie fotografii oraz fotografii w fotografii (ta praca była znacznie ciekawsza) Janusz Miller. Inny wyraz zdjęć rysował się z daleka, a zupełnie inny z bliska, gdyż każda fotografia zawierała w sobie miniaturki innych zdjęć możliwe do zobaczenia tylko z odległości kilku centymetrów. Przypomniało mi to zasadę stosowaną przez Krzysztofa Cichosza od końca lat 80. XX wieku. Artysta świetnie zapanował nad formą nadając jej prywatny i mimo wszystko lekko ironiczny wyraz. Trudno określić taki rodzaj pracy - dokument, inscenizacja, zdjęcia bliskie reklamy, gdyż zacierają się znane granice.
Prace Janusza Millera

Do medytacji, problemu buddyjskiej "pustki" i "formy" oraz  percepcji wizualnej w typie zachodnim i, co ważne, dalekowschodnim odwołała się Monika Lotkowska. Cała realizacja składająca się ze zdwojonych obrazów (jak to stosuje np. Ken Matsubara z Tokio) mogła być oglądana zarówno od lewej, jak i od prawej strony. Opierała się na skontrastowaniu widoku ciała z siłą natury. Ale czasami uzyskane obrazy okazały się zbyt hermetyczne.
Prace Moniki Lotkowskiej

Udana była także  konceptualna praca Adama Tylickiego na temat czasu i jego bezpośredniego przełożenia w fotografii. Powstały dwa wielkie minimal-artowskie czarne obrazy, w których umieszczono i podświetlono wywołane "negatywy czasu" bez zarejestrowanego obrazu, pokazujące jedynie "sekundy wywoływanego negatywu" oraz jego odbitki - oczywiście idealne czarne, doskonałe w swej istocie.
Zdjęcia Adama Tylickiego 

Prace o charakterze "poezji wizualnej", odnoszące się do własnej osoby, skutecznie maskujące w niej prywatne mitologie pokazała Kamila Rondo, która na każdym ze zdjęć stosowała tajemnicze opisy numerologiczne. Z premedytacją bardziej skrywała niż odkrywała zawarte w nich znaczenia.

Zdjęcia Kamili Rondo

Nowej formy komiksu fotograficznego poszukuje Małgorzata Różalska. Stworzyła bardzo długą historię, która opracowana została na podstawie dialogów sfotografowanych w środowisku teatralnym. Zdjęcia były następnie zgrafizowane i sprowadzone do charakteru rysunku. Realizacja zaistniała w postaci wystawy i bardziej naturalnej - książki fotograficznej. Metoda zastosowana w tej realizacji przypominała mi film Sinn City (2005), który jest przykładem, że gry komputerowe i komiks tworzą nową medialnie historię kina(?), tylko do kogo jest on adresowany? Chyba do młodzieży. Mnie ten film zupełnie rozczarował, choć cenię inny w tym rodzaju poszukiwań - Persepolis (2007).
Fotografie Małgorzaty Różalskiej

Do tradycji awangardy międzywojennej, ale przede wszystkim do dorobku Zbigniewa Dłubaka (cykl Asymetria), sięgnął Remigiusz Ratajczak. Jego realizacje pokazały, że w dalszym ciągu można odwoływać się do tradycji awangardowej, choć grozi to formalizmem i eklektyzmem. Jednak ryzyko czasami trzeba podjąć!


Zdjęcia Remigiusza Ratajczaka

I na zakończenie kilka prac Małgorzaty Babinek, które miały według zamierzeń autorskich kontynuować dokonania fotokolażowe Zofii Rydet, ale w akcie twórczym zdecydowanie przesunęły się w stronę ilustracji bliskiej w myśleniu o obrazie, jakie prezentuje Ryszard Horowitz. Nie jest on moim ulubionym artystą. Niestety ciągle jeszcze oddziałuje na młodych i nie tylko młodych twórców. Zobaczymy, jak będzie w tym roku na Cyberfoto?


Prace Małgorzaty Babinek

Gdybym miał wybrać trzy najciekawsze dyplomy, to wskazałbym oczywiście na Konrada Pitalę, Łukasza Ziętka i Sylwię Adamczuk. Wszyscy oni posiadają w bardzo dużym stopniu świadomość fotografii i dziedziny, w której działają. W wielu polskich szkołach fotograficznych uczy się przede wszystkim opanowania narzędzia i na tym kończy się edukacja. Kształci się więc operatorów aparatów lub programów graficznych. Niezbędny jest zaś szeroki zakres wiedzy z dziedzin humanistycznych z filozofią i filozofią sztuki włącznie. Dlatego poziom polskiej fotografii jest mniej więcej taki sam od wielu lat! Mimo, że powstało tak wiele szkół fotograficznych.

środa, 17 lutego 2010

Spór o dzisiejsze uniwersalia. Na podstawie książki Sławomira Marca

 

Ponad rok temu, na początku stycznia 2009 roku, dyskutowaliśmy w Lublinie na temat najnowszej książki Sławomira Marca Sztuka, czyli wszystko. Krajobraz po postmodernizmie (Lublin 2009). Poruszyłem temat rynku sztuki i zaczęło się. Ktoś zarzucił mi, że nie doceniam wartości malarstwa Wilhelma Sasnala, doszukując się w jego karierze machinacji rynku sztuki. Ten wątek poruszył Tomasz Kozak – artysta krytyczno-ironicznie-pastiszowy. Spytał: „Czy widziałem jego kontakt z Satchi&Satchi”. Nie widziałem – odparłem zgodnie z prawdą. „No, to skąd te domysły?” – odparł Kozak. Dla wielu Sasnal i jego kariera to „nowe Niebo”, droga, którą należy podążać, a broń Boże pytać, jak ją znalazł.

Dla mnie książka Sławka Marca jest bardzo ważną pozycją z kilku powodów. Poszukuje i daje wskazówki dotyczące wartości dzieła artystycznego. Przeciwstawia się dotychczasowym liberalnym – modernistycznym i postmodernistycznym, schematom interpretacyjnym. Poza tym próbuje podważyć znaczenie obecnego „art world'u”, gdyż ten opiera się na niejawnych i chybionych kryteriach, przede wszystkim rynkowych. W tym tkwi problem dotyczący wartości artystycznej prac Sasnala. Czym różnią się one od prac The Krasnals, które z perspektywy czasowej mogą być ważniejsze, jeśli będą autentyczną walką o przejrzystość finansów państwowych i zasady rynku sztuki i nie dadzą się skomercjalizować, a przede wszystkim „wpasować” do „art world'u”.


Sławek Marzec od kilkudziesięciu lat obserwuje światowy i polski rynek sztuki oraz ważne kolekcje i kariery artystyczne. Jako artysta uczestniczy w innego rodzaju obiegu stara się tworzyć sztukę bezinteresowną o jakościach akcentujących pełnię bycia, w jej całej rozciągłości, od aspektów klasycznych, poprzez tradycję ikony i sztuki geometrycznej. Zajmuje się negatywnym zjawiskiem postsztuki, w tym „sztuką krytyczną”, wobec której na polskim gruncie zgłasza bardzo wiele zastrzeżeń. Jego rozważania zdecydowanie sytuują się  wśród takich rozwiązań, jak: postromantyzm czy postkatastrofizm, w ramach poszukiwania nowej formuły sztuki autonomicznej i wzniosłej.

Marzec jako artysta-teoretyk widzi sprzeczności zarówno w pojęciach modernizmu, jak i postmodernizmu poszukując własnej formuły teoretycznej. Akcentuje takie wartości, jak: „bezinteresowność”, pojęcie buddyjskiej „pustki”, judaistycznego „wyjścia” czy religijne „katharsis”. Jest przeciw modnemu w koncepcji postmodernistycznej pojęciu „gry”, gdyż jak pisał Jan P. Hudzik, „gra pozbawia nas poczucia odpowiedzialności, wstydu i poczucia winy”. Jego książka jest pytaniem o uniwersalia w stosunku do najnowszej produkcji, w której być może da się określić istotne zjawiska (np. Mirosław Bałka).

Ostatnio w „Obiegu” ukazała się recenzja omawianej pozycji napisana przez prof. Grzegorza Dziamskiego pt Czy można wyjść z ponowoczesności? O nowej książce Sławomira Marca, który z pozycji kulturoznawcy i zwolennika liberalizmu nie wierzącego w uniwersalia i wartości przedstawił swoje zarzuty wobec książki Marca. Często są one bezzasadne. Dziamski pisze: „Pierwsza droga wyjścia to neotradycjonalizm, odrodzenie tradycji, już nie w oparciu o motywacje metafizyczne, lecz pragmatyczne (s. 107). Tę drogę wyjścia z ponowoczesnego chaosu i zamętu podsuwają nam różnej maści fundamentaliści mianujący się samozwańczymi odnowicielami i obrońcami tradycji czy też tego, co za tradycję uważają.”. Przede wszystkim Marzec bardziej skomplikował sytuację wymieniając kolejno: „drugi modernizm” (choć tu posłużenie się Zygmuntem Baumanem nie jest szczęśliwe), „postromantyzm” (Harold Bloom i Agata Belik-Robson), „poetyzację”, „postkastrofizm”, „cywilizację cynizmu”, jako „efektu totalnej rynkowej wymienialności” (s. 115), co jest słuszną konkluzją. Dziamski spłaszczył poglądy i interpretacje kończąc swój wywód w następujący sposób: „ Moim zdaniem, propozycja ta przeżyła w Polsce swoje apogeum w latach 80., a jej głównymi orędownikami czy też ewangelistami byli Janusz Bogucki i Aleksander Wojciechowski”. Poza wszystkim zarówno Bogucki, jak i Wojciechowski byli otwartymi na inne dokonania krytykami sztuki w latach 80, a to, że działali pod egidą kościoła wiele ryzując, nic im nie ujmuje. Nazywanie ich fundamentalistami kilka lat po ich śmierci, kiedy nie mogą się bronić, jest niestosowane. Razem z nimi w kościele w ramach kultury niezależnej działała Anda Rottenberg. Czy ona także była, a może jest nadal,  fundamentalistką? 

Dalej Dziamski zastanawia się nad swymi fantazjami a nawet żartem(!) użytym, jako przypowieść adresowana dla studentów przez Marca o muzyce Mozarta, czego nie powinien czynić, jeśli jego tekst ma być poważny. Dziamski posługuje się nazwiskami i pracami, których w tekście Marca nie ma! Marzec pisał jedynie o znaczeniu Hansa Haacke w przeciwieństwie do mimikry polskiej „sztuki krytycznej” pokazywanej w Wenecji jako alternatywa do sztuki oficjalnej. Zaś sugestie Dziamskiego są zbyt dalekie: „W ostatnich latach, w polskim pawilonie na Biennale Weneckim pokazano Mirosława Bałkę, Katarzynę Kozyrę, Artura Żmijewskiego, Monikę Sosnowską, a z nieco starszych - Zofię Kulik i Krzysztofa Wodiczkę. Czy prace tych artystów „symulują głębię, mądrość, inteligencję, wrażliwość"? Chyba nie, skoro autor pisze, że „niezmiernie ceni" Mirosława Bałkę? (s. 140). A więc może chodzi o Kozyrę? Kozyrę z „Piramidą zwierząt"? „Olimpią"? A może ze „Świętem wiosny"?” Odpowiem za autora. Marzec nie ceni, podobnie ja jak, prac Kozyry, Żmiejewskiego (tu się trochę różnimy, gdyż filmy z Izraela z 2003 mimo zastrzeżeń są dla mnie ważne) i nie było sensu ich przywoływać. 

Oczywiście można wskazać takie teorie czy koncepcje (i zna je dobrze Dziamski), które programowo pozbywają się metafizyki i pojęcia wartości. Ale książka Marca jest moim zdaniem udaną próbą poszukiwania ich we współczesnym, zdefragmentaryzowanym i opartym na cynizmie świecie, w którym gra się bez reguł lub są one tak zmienne, że nie mogą być stałe. Ale Dziamski wychodzi z zupełnie innych założeń metodologicznych, opierając się na dokonaniach Biennale Weneckiego i documenta w Kassel, gdzie negocjuje krótkotrwałe mody artystyczne, które ze sztuką i uniwersaliami w znaczeniu zmodyfikowanym przez hermeneutykę nie mają nic wspólnego. 

Podsumowując: Dziamski nie zauważył, że Marzec teoretyzuje „O ŚWIADOMOŚCI NIEUNIKNIONEJ UNIWERSALIZACJI, GESTU, […] , KTÓREGO NIE MOŻEMY – CHCĄC CZY NIE CHCĄC – ODRZUCIĆ, BO INACZEJ CZYSTA PRZYPADKOWOŚĆ NAS CZEKA. WIEC MUSIMY ŚWIADOMIE UNIWERSALIZOWAC, A NIE TYLKO CELEBROWAĆ NIEZMIENNE UNIWERSALIA.” (mail S. Marca do autora z 14.02.2010). Sądzę, że jest to bardzo ważna propozycja i nic nie ma wspólnego ani z fundamentalizmem, ani z Mozartem…

Konrad Pitala - pierwszy "interaktywny dyplom" na fotografii (ASP Gdańsk 2010)

Dokumentacja obiektu interaktywnego K. Pitali (Sylwia Adamczuk)


Kilka dni temu mieliśmy serię obrony jedenastu bardzo dobrych prac licencjackich na ASP w Gdańsku. W ostatnim czasie niesłusznie w moim przekonaniu pisze się i przedstawia przede wszystkim o absolwentach ASP w Poznaniu i Szkoły Filmowej, w których nie dostrzegam nic więcej ponad przeciętność i poprawność. Za kilka dni przedstawię inne prace, które obronione zostały 13 i 14.02 w Gdańsku.

Konrad Pitala, posiada bardzo dużą świadomość w dziedzinie, którą się zajmuje. W następnie swych przemyśleń stworzył interaktywny obiekt, w którym komputer generował różne filmy dokumentalne z ciekawie sprzężoną muzyką. Dodatkowo widzowie sami mogli się oglądać, dzięki kamerze, która rejestrowała obraz rzeczywisty. W dowolnym momencie artysta ingerował w obiekt, uderzając w niego, w czym przedstawił swój ironiczny stosunek do PRL-owskiego dziedzictwa. Ta bardzo ciekawa praca powstała w pracowni prof. Cezarego Paszkowskiego. Problem twórczości interaktywnej polega na tym czy się rozwinie i czy nie stanie się przede wszystkim rodzajem gry/zabawy, bez autentycznego ryzyka artystycznego. Gra i zabawa są raczej działaniami skierowanymi dla dzieci, niż autentycznych odbiorców sztuki, która powinna poruszać trudniejsze w znaczeniu egzystencjalnym problemy.

środa, 10 lutego 2010

Andrzej Jerzy Lech – nasz człowiek w Nowym Jorku

 
Prace Andrzeja Lecha na aukcji

Wiele razy słyszałem kasandryczne opowieści, że fotografie Andrzeja Jerzego Lecha mają się nijak do osiągnięć klasycznego modernizmu amerykańskiego lat 30. XX wieku spod znaku grupy  f 64. Podkreślano, że jego fotografia jest anachroniczna w stosunku do fotografii inscenizowanej i cyfrowej. 



 
Ekspozycja w  The Salmagundi Club

Kilkukrotnie w swoich tekstach pisanych systematycznie od lat końca lat 80. XX wieku podkreślałem, że jest on jednym z najważniejszych dokumentalistów polskich coraz bardziej powracający do korzeni fotografii z połowy XIX wieku. Inni pisali, że w latach 80. i 90. nie było w Polsce dokumentu, a pojawił się on wraz z „dzikimi” polskiej fotografii, czyli „nowymi dokumentalistami”. Śmiem twierdzić, że prezentują oni bardziej inscenizację niż dokument.

W The Salmagundi Club na Fifth Avenue w Nowym Jorku miała miejsce aukcja fotografii otworzona 28 stycznia 2010 zorganizowana przez Dom Aukcyjny Be Hold. Przy jej okazji odbył się indywidualny kilkudniowy pokaz zdjęć Lecha z „Dziennika podróżnego”, o którym w materiałach do aukcji napisano, „że kontynuuje on wielką tradycję mistrzów z Europy Wschodniej połączoną z delikatną współczesną wizją, która także wyraża jego uwielbienie Ameryki.” Jest to wielkie wyróżnienie dla naszego fotografa. Po raz pierwszy chyba w historii prace Polaka zapowiadały aukcję i sprzedaż zdjęć, tak znanych fotografów, jak: Julia Margaret Cameron, Carleton Watkins, Rudof Eickemeyer, Clarence White, Doris Ulmann, Berenice Abbott, Henri Cartier-Bresson, Paul Strand. Lola Alvarez Bravo, Horst, Cindy Sherman. Aukcja koncentrowała się jednak na fotografii prasowej, przedstawiając m.in. oryginały („vintage”) zdjęć z wojny w Hiszpanii w 1936 Roberta Capy.

Aukcji towarzyszyły także wykłady, m.in. dotyczące zdjęć z Hollywood czy Briana Wallisa, kuratora z International Center of Photography pt. "Zagubiona walizka Roberta Capy."

To wielki sukces Andrzeja i jednocześnie polskiej fotografii. Sukces autentyczny, na który artysta pracował przez długie lata. Nie pozorowany, jak w przypadku nagród na World Press Photo Tomasza Gudzowatego.

W tekście pt. „Dziennik podróżny”, „Exit”, 2006 podkreśliłem zmianę, jaka dokonała się w stylistyce Lecha na początku XXI wieku. W książce „Słowo o fotografii” (Łódź 2003) zamieściłem długi wywiad z artystą. Zachęcam do jego lektury. 

wtorek, 2 lutego 2010

Czy Jean Baudrillard się pomyłił? O symulakrach i symulacji


Niedawno czytałem także blogi dwóch moich konkurentów z Działu Kultura. Są pisane na wysokim poziomie intelektualnym, choć może są zbyt monotematyczne? Z jednym z nim mam ochotę podyskutować, może w przyszłości, odnośnie istoty poszukiwań artystycznych i działań twórczych.

Co wybiorą jurorzy z trzydziestu nominowanych blogów? Jak znaleźć wspólny mianownik w ich ocenie, przy tak różnym charakterze i istocie pisania czy interpretacji ponowoczesnego świata z tak odmiennych dziedzin i pasji, jak np. "polityka"," podróże, "absurdalne i offowe" czy "kultura"? Czy jest to możliwe?

A tymczasem zastanawiam się nad poglądami francuskiego teoretyka Jeana Baudrillarda zawartymi w książce "Symulakry i symulacja" (tł. S. Królak, Warszawa 2005). Jest to jeden z nielicznych bliskich mi teoretyków kultury, który krytycznie patrzył na zjawisko postsztutki podkreślając ogromną kulturotwórczą funkcję fotografii. Zainteresowanych odsyłam do szerokiego opracowania  Piotra Zawojskiego "Jean Baudrillard i fotografia".

Niesamowite jest to, że Baudrillard przewidział rozwój twórczości opartej na najnowszej technologii już na progu lat 80. XX wieku. Omawiana książka ukazała się w języku francuskim w 1981 roku! Ale, co ważne, przestrzegał artystów przed hiperrealnością, w której zatraca się granica między światem realnym a wykreowanym i przede wszystkim zatraca się sens symboliczny znaku, który włącznie z pojęciem samego Boga, do niczego już nie odsyła! Niektórzy "artyści cyfrowi" wiedzą o takim niebezpieczeństwie, ale wielu nie zdaje sobie z tego sprawy. 

Powstaje pytanie, jak odnieść sie do symulacji i jak z niej twórczo korzystać. Sądzę nawet, że francuski teoretyk przesadził w swych interpretacjach, gdyż nie mógł wiedzieć, jak rozwinie się związek miedzy artystą a technologią, o którym ostrzegał zarówno Martin Heidegger ("Pytanie o technikę" 1953 rok) i Theodor W. Adorno. Jeśli obecnie wiemy na czym zjawisko polega symulacji to możemy je ominąć czy wręcz nie podejmować, np. w filmie dokumentalnym czy fotografii analogowej (Andrzej J. Lech) lub posługiwać się nim w kontrolowany sposób (Piotr Wyrzykowski, Krystyna Andryszkiewicz). Na ten temat pisałem w tekście do katalogu wystawy  "Od symulacji do problemu „nowego symbolizmu”, Stary Browar, maj-czerwiec 2009, 6. Biennale Fotografii, Poznań (kat. pol.-ang.), ale żaden z recenzentów nie zwrócił na to uwagi. A szkoda, gdyż uważna lektura Baudrillarda jest konieczna, aby nie "grać resztkami" według reguł postsztuki. 

Właśnie z tych powodów krytycznej refleksji nad poglądami Francuza, które nie są w Polsce tak popularne, jak być powinny, chętnie co roku jako juror oglądam  prace na konkursie fotografii cyfrowej - Cyberfoto w Częstochowie. W tym roku odbędzie się jego XIII edycja. Zdecydowana większość artystów i krytyków sztuki w Polsce usiłuje podążać modną koncepcją dekonstrukcji. Inna sprawa, że albo nie trzymają się reguł naznaczonych przez Jacquesa Derridę albo wydaje się im, że "coś" dekonstruują. W istocie samej niczego nie odkrywają. W sztuce nie warto być modnym, gdyż w modzie i reklamie zatraca się, nie tylko zdaniem przywołanego w tym tekście Baudrillarda, istota procesu artystycznego. W reklamie "kończy się" autentyczna sztuka, a zaczyna kultura lub tylko rozrywka. Kto nie wierzy niech zerknie do jego tekstu " Reklama absolutna, reklama stopnia zerowego" z jakże wnikliwej lektury  "Symulakry i symulacja". 

środa, 27 stycznia 2010

Kto fałszuje zdjęcia i rysunki Zdzisława Beksińskiego?

 
Sfałszowane zdjęcie Zdzisława Beksińskiego, czyli przycięta praca Krystyny Łyczywek

Ta sprawa wraca do mnie jak bumerang, gdyż po raz pierwszy w życiu widziałem całą wystawę pt. Zdzisław Beksiński. Strefa (maj 2009), na której według mnie nie było ani jednej oryginalnej pracy Beksińskiego. Mam na myśli wystawę w galerii Asymetria w Warszawie i pokazane tam rysunki i fotografie, w sumie kilkadziesiąt realizacji!  

W „Obiegu” pojawił się tekst pt. Nowe źródła fotografii subiektywnej. Rozmowa z Rafałem Lewandowskim, który przedstawił niewiarygodne dla mnie informacje o laborancie kopiującym w latach 70. negatywy dla Beksińskiego. Lewandowski mówił: „Ale ostatnio został odnaleziony nowy materiał przez pewnego kolekcjonera, a który dotarł do mnie. Mianowicie odbitki, które autor wykonał razem z laborantem ok. 1978 r. po przeprowadzce do Warszawy. Jeszcze raz zostały tu wykorzystane stare negatywy ale wywołane w nowy, bardziej eksperymentalny sposób. Z tej sesji pochodzi między innymi fotografia pt. „Strefa", od której zaczerpnąłem tytuł do wystawy. Mamy tutaj portrety m.in. żony, oraz pejzaże wyznaczające granice jakiejś zony, struktury emocjonalnej która pulsowała wówczas w artyście.” W tym tekście znajdują się sfałszowane zdjęcia, które następnie trafiły do książki bardzo znanej Adama Mazura Historie fotografii w Polsce 1839-2009 (Kraków 2009), s. 340 oraz prywatnych kolekcji!

Lewandowski nie wiedział jednak, że zdjęcia Beksińskiego do Działu Fotografii i Technik Wizualnych w Muzeum Sztuki w Łodzi (zlikwidowanego w 2007 r.) próbowała kupić zarówno Urszula Czartoryska, jak i ja. Beksiński na moją propozycję w 2005 r. odpisał , że od lat 60. nie kopiował zdjęć. W latach 70. podobnie informował Urszulę Czartoryską, gdy chciała nabyć jego zdjęcia. Proponowała nawet Beksińskiemu, aby odbił je Jerzy Lewczyński. Nigdy na to się nie zgodził!

Nie mam pretensji do pana Lewandowskiego, że upowszechnił fotografie i rysunki, choć wcześniej powinien zadbać o ich ekspertyzy. Oglądałem wraz z nim wszystkie te prace i poinformowałem go, że moim zdaniem są falsyfikatami. Spytał, po co ktoś miałby to robić? Odpowiedź jest prosta - poprzez promocję tych prac w dobrej galerii, a potem w takich pismach jak „Obieg”, „Exit” czy „Format” oraz w telewizji polskiej tworzy się ich wartość rynkową. Nastąpiło ich uwiarygodnienie, o co zabiegają różnej klasy kolekcjonerzy.

Nie będę w tym miejscu tłumaczył dlaczego te wszystkie prace uważam na falsyfikaty, choć na odwrocie miały pieczątki i sygnatury Beksińskiego! Można tylko spytać - kto sygnuje i pieczętuje odbitki próbne?

Sprawa kradzieży zdjęć Krystyny Łyczywek, które posłużyły do sfałszowania prac znanych i cenionych fotografów – Beksińskiego i Jana Bułhaka ujawnia tekst „Kto ukradł zdjęcia Krystyny Łyczywek?" z "Gazety Wyborczej z 2009".

Oczywiście często można spotkać się z fałszowaniem malarstwa Beksińskiego. Sam ok. 2000 roku w ekspertyzie sporządzonej na zlecenie Prokuratury Łódź-Śródmieście potwierdziłem fałszerstwo obrazu.  Fotografie Beksińskiego z lat 50. XX wieku stały się kolekcjonerskim rarytasem w związku z czym pojawiły się falsyfikaty. Powtórzę po raz kolejny – jego zdjęcia czekają na miejsce w historii fotografii światowej. Natomiast w malarstwie od lat 80. zdewaluował wartości, o jakie walczył w fotografii.

Piszę ten tekst, nie aby krytykować bardzo dobry i ciekawy programu Asymetrii, ale aby przestrzec potencjalnych nabywców okazyjnych zdjęć i rysunków Beksińskiego wykazujących nietypowe objawy zniszczenia. Tak jakby ktoś chodził po nich w brudnych butach!

p.s. Informacje o wystawie Beksińskiego zniknęły ze strony www Galerii Asymetria, która jest profesjonalną instytucją, dotowaną hojnie przez Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.  

wtorek, 19 stycznia 2010

Gdzie jest sztuka?

Dwie fotografie bez tytułu Stanisława Wosia 1998, 2008


No właśnie, gdzie poszukiwać w XXI wieku jej autentycznych przykładów? Odrzucam pogląd instytucjonalny, że w muzeum, podobnie jak odrzucam analogiczny, że sztuka wyzwoliła się ze swego gorsetu i wszystko jest sztuką. W dalszym ciągu różni się ona od rozrywki i kultury wizualnej, gdyż na tym poziomie jest tylko intelektualną grą czy przyjemnością.

Do zrozumienia sztuki ważna jest tradycja ikony, czyli bezpośredniego związku z absolutem, ważny jest też moment refleksji egzystencjalnej i religijnej. Czasami tego typu działania są także związane z atakiem na instytucję Kościoła, ale nie na samą wiarę, gdyż byłoby to bezzasadne.

Niewiele jest sztuki i chyba tak było zawsze. To mit, że dawniej była ona prostsza, bardziej zrozumiała, że była „biblią dla ubogich”. Co prawda szersza była jej rola dydaktyczna, ale zawsze była tworzona dla elity intelektualnej, choć jej horyzont jest otwarty także dla innych.

Gdzie szukać zatem sztuki? Na pewno nie w koncepcji postsztuki wywodzącej się od Marcela Duchampa i dadaistów. Stworzyli jej ciemną stronę, która pochłonęła większość działań XX-wiecznego modernizmu. Szczególnie istotne były erotyczne i perwersyjne doświadczenia surrealizmu. Wiele czy bardzo wiele z jej koncepcji i przejawów zawiera tzw. alternatywna definicja Władysława Tatarkiewicza. Nie zgodzę, że sztuka to komunikat, albo kod strukturalny. Ale co jest ponad nim? I do czego doszedł Ronald Barthes pisząc Camerę Lucida (tłum. polskie pod niewłaściwym tytułem Światło obrazu)? Kod niczemu nie służy poza zrozumieniem esencjonalnej struktury. Nie wyjaśnia istoty śmierci, np. matki.

Osobiście sztukę z jej odwiecznymi problemami odnajduję w filmach Andrieja Tarkowskiego i innych współczesnych Rosjan (np. Iwana Wyrypajewa), w moralitetach a także w obrazach dokumentalnych Wernera Herzoga oraz niektórych utworach Akiry Kurosavy (Sny). Co w nich cenię? Odwieczną i niejednoznaczną tajemnicę człowieka, jego rozterki moralne, potrzebę zrozumienia siebie i świata, jego nieprzeniknionej natury. W filmie Tarkowskiego Nostalgia jeden z bohaterów mówi o niemożliwości wytłumaczenia poezji/sztuki, o jej nieprzekładalności. Tak, to jest prosta prawda, bo sztuka skierowana jest do osób nie tylko wrażliwych, ale przede wszystkich wierzących w jej boski wymiar, gdyż ma służyć rozwojowi duchowemu. Znowu usłyszę, że wygłaszam romantyczne monologi, ale podążam biegiem myśli Wiesława Juszczaka nie zaś „sztuki krytycznej”, która nie była tylko krytycznie nastawiona do samego rynku sztuki. Chciała nim zawładnąć, o czym świadczy przypadek Damiana Hirsta. Ale dokonania jego są bardzo wątpliwe. 

Sztuka jest tam, gdzie człowiek i jego autentyczne problemy. Tam, gdzie tajemnica wnętrza i boskość. Również tam, gdzie mamy możliwość oswojenia śmierci, w każdym jej przejawie. Tak więc jej istota, wbrew wielu poglądom, wcale się nie zmieniła od paleolitu. W dalszym ciągu aktualny jest Ajschylos, Szekspir i Dostojewski.  Podobnie jak Albrecht Dürer, Rembrandt czy Francis Bacon. Ale w moim świecie sztuki nie ma miejsca dla Madonny czy muzyki pop, gdyż nie ma w nich prawdziwego brzmienia świata, jest żart i hedonizm a przede wszystkim zabawa. A to za mało.

Oczywiście sztuki jest niewiele. Czy ona zmierzcha, jak prorokował to Hegel, a w Polsce Stefan Morawski? En globe tak, ale w wymiarze jednostkowym czy makro nie, aby wymienić tylko Stanisława Wosia. Warto zastanowić się nad jego koncepcją sztuki, którą przedstawił kilka lat temu w „Tygodniku Powszechnym” w rozmowie z Magdaleną Rybak pod tytyłem Obrazy które w nas drzemią. Ten artysta ma niezwykle wiele do powiedzenia o świecie i jego tajemnicy w znaczeniu docierania do jego podstawy ontologicznej, choć nie mówi tego przy błysku fleszy w Warszawie i nie ma go w żadnym rankingu sztuki. Niestety jest znany tylko na polu fotografii, choć jest także bardzo interesującym malarzem.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

W sprawie tzw. rankingów. Na przykładzie "Polityki"

Wpływowy wśród biznesmenów i polityków różnej maści i szczebla tygodnik "Polityka" opublikował kolejny ranking najlepszych galerii państwowych i prywatnych. Czy są one potrzebne i komu służą? Kto dziś pamięta o rankingach dotyczących polskich artystów z końca lat 80., jakie zestawiał wówczas Tomasz Rudomino? Np. nie było w nich Zbigniewa Libery, który należy dziś do najważniejszych artystów dekady lat 80. Podobne przykłady można mnożyć.

Wydaje mi się, że jeśli chodzi o galerie państwowe to od lat dominują CSW i Zachęta w Warszawie i ten fakt potwierdza ranking "Polityki". Ale dalsza kolejność jest dyskusyjna, gdyż nie znajdziemy tu np. BWA w Jeleniej Górze, wrocławskiej Entropii czy Galerii 13 Muz ze Szczecina, która organizuje m.in. międzynarodowe festiwale, na których bywają takie gwiazdy, jak Zbig Rybczyński czy Peter Greenaway. Ale w tej galerii "rodzi się" i kreowana jest najnowsza sztuka polska! I to jest istotne.Co twórczego przedstawia obecnie galeria BWA z Bielska-Białej, która znalazła się na piątym miejscu? Chwalony w tygodniku festiwal malarstwa jest nijaki i nie lansuje ani nowych zjawisk ani postaci, gdyż nagrodzony w 2009 Kamil Kuskowski w zasadzie nie jest malarzem, choć posługuje się też jego formułą. Niewiele ciekawego, jak na możliwości finansowe, dzieje się w Art Stations (Poznań), w białostockim Arsenale, dlatego osobiście wyżej cenię Entropię działającą na wysokim poziomie od lat 80.! Bardzo dobry poziom ma także lubelska galeria Galeria Rybna 4 (wystawy w 2009 Zbigniewa Dłubaka, Mikołaja Smoczyńskiego), która także nie znalazła uznania w omawianym rankingu. Poza tym od kilku lat Toruń stał się ożywionym miejscem nowej sztuki. Mam na myśli wieloletnią działalność Wozowni, w której klasyczne techniki przenikają się z nowymi mediami oraz ubiegłoroczne wystawy w nowym gmachu CSW.

Jeszcze większe wątpliwości pojawią się w rankingu galerii prywatnych, gdyż na liście  nie ma tak ważnych i wpływowych galerii jak Raster i Fundacja Galerii Foksal, które sprzedają prace "swych" artystów do Tate Modern! Zdecydowanie za nisko w tym zestawie znalazł się krakowski Zderzak (10 ostatnie miejsce), który pokazuje klasykę z lat 80., wydaje świetne opracowania historyczne i lansuje nowe zjawiska! Co nowego wylansował łódzki Atlas Sztuki w ostatnich dwóch latach?  Niewiele, albo zgoła nic! Bardzo ważne są nowe galerie, których zupełnie zabrakło w tym zestawie, jak poznańskie Piekary i Starter, warszawskie nastawione na fotografię: Asymetria  i Art+On, które odkrywają zapomniane zjawiska lat 50. i  70., jak chociażby "fotografia subiektywna" czy Marek Konieczny.

Sądzę, że jeśli  częściowo można zgodzić się z rankingiem galerii państwowych, to trudno uczynić to w przypadku prywatnych, gdyż dostrzegam tu zbyt wiele białych palm. Kto czyta rankingi? Dyrektorzy palcówek galeryjnych, aby się nimi chwalić lub je ukryć, politycy oraz krytycy sztuki. Na pewno wskazują one nowe trendy, pomagają lub szkodzą. Z pewnością nie wolno się nimi przejmować. Należy traktować je z przymrużeniem oka, podobnie, jak te z lat 80. pisane przez Rudomino. Czy ktoś pamięta, że był taki wpływowy krytyk sztuki?

środa, 6 stycznia 2010

Jeszcze o wystawie w galerii Chiwara w Łodzi

Rzeźby, instalacje, obrazy Andrzeja Zająca w Galerii Chiwara w Łodzi

Pan Dyrektor
Adam Czyżewski
Muzeum Etnograficzne w Warszawie


Dzień dobry Adamie,


Przesyłam zdjęcia o bardzo ciekawej wystawie, inspirowanej ikonografią i wierzeniami afrykańskimi. Autorem wystawy, która jest teraz w Łodzi w galerii Chiwara na ul. Janosika 76, jest Andrzej Zając z zawodu rzemieślnik, z powołania artysta-rzeźbiarz.

Bardzo polecam wystawę do obejrzenia, a także pokazania w Muzeum Etnograficznym. W razie potrzeby służę pomocą.

Załączam także zdjęcia. Więcej o wystawie napisałem na blogu

Pozdrawiam
Krzysztof Jurecki


p.s. Mail wysłany na kilka adresów do dyrektora Muzeum Etnograficznego w Warszawie w dniu 21.10.09. Pozostał bez jakiejkolwiek odpowiedzi! To jakże częsty w Polsce przykład ignorancji, występujący najczęściej u panów dyrektorów, którzy  są tak zajęci, że nie mają czasu na udzielenie odpowiedzi. Czy szkodzą więc autentycznej sztuce?

czwartek, 31 grudnia 2009

„Straż nocna” (“Nightwatching”), (2007) - reżyseria Peter Greenaway




Tadeusz Sobolewski w swej ciekawej recenzji Rembrandt jako filmowiec („Gazeta Wyborcza”)  ma rację, że film Greenawaya „Straż nocna” w dużej mierze jest bardziej o nim samym, niż o Rembrandtcie. Jest spojrzeniem na XVII-wieczny Amsterdam jako metropolię, w której sukces, pieniądze i seks określają nowożytne/nowoczesne życie. Angielski reżyser stawia trudną do udowodnienia tezę, że słynny obraz z 1642 r. w nowej koncepcji portretu był początkiem upadkiem wielkiego artysty, gdyż zawarte zostały w nim oskarżenia o morderstwo. Jednak są w nim zawarte różnego rodzaju aluzje do przedstawionych postaci straży, jest ich dwuznaczność. Ale dlaczego sportretował się w nim sam artysta?

To nowy rodzaj monumentalnego  portretu syntetycznego, poza ówczesnym stylem, który zapowiada technikę fotomontażu łączącego różnego rodzaju wydarzenia czasowe w znaczeniu metaforycznym. Wszakże barok był wiekiem alegorii. Co skrywa ten tajemniczy i wzniosły w swej formie obraz z Rijksmuseum w Amsterdamie? Ironię wobec portretowanych czy też aluzje do pedofilstwa, wykorzystywania seksualnego i w końcu morderstwa, jak chce tego angielski reżyser. Na to niezwykle trudne pytanie nie sposób odpowiedzieć, ale mogą zająć się nim historycy sztuki. Warto przy okazji wspomnieć, że drugim fotograficznym malarzem tej epoki, wykorzystującym camera obscura i powstałe w niej deformacje kolorystyczne był w tym samym czasie Vermeeer van Delft.

Film nie pokazuje Rembrandta jako artystę pełnego rozterek moralnych. Jego postać wydaje mi się spłycona i niewłaściwie zarysowana. Przedstawiony został jako człowiek sukcesu, ówczesny gwiazdor, realizator wielkich komercyjnych zleceń. Ale w wielu jego obrazach, grafikach i rysunkach widać zainteresowanie tematami odrzucanymi przez ówczesną teorię sztuki, jak: żebracy, inwalidzi czy Żydzi. W innych poszukiwał mistycznego uniesienia religijnego i cała jego twórczość, pomimo, że tworzona w protestanckiej Holandii, była zakorzeniona i poszukiwała ratunku w religii. Tego istotnego aspektu zupełnie zabrakło w przenikliwym utworze Greenawaya. W tym niezwykle ciekawym pod względem malarskim filmie zabrakło także analizy psychologicznej przedstawionych postaci, jak zwykle w twórczości tego postmodernistycznego twórcy, który jako zdeklarowany ateista podkreśla jego materialny wymiar świata.

Film jest ten przede wszystkim zarysowaniem tła epoki i jednej strony życia Rembradta. Do 1642 r., czyli śmierci jego żony Saski, był on człowiekiem sukcesu. Potem zaczął się finansowy i przede wszystkim życiowy upadek tego największego ówczesnego artysty europejskiego. W końcu w 1656 r. stał się bankrutem. Ale nie był to upadek artystyczny. Do końca życia pozostał wybitnym malarzem, o czym świadczą takie obrazy, jak: „Powrót syna marnotrawnego” czy „Autoportret”. Artystą, który nie poddał się trwodze życia i poszukiwał w nim swego spełnienia. Co ciekawe, wbrew postawie postulowanej przez hedonistę Greenawaya, Rembrandt ocalenie odnalazł w Starym Testamencie, który do końca był jednym z jego najważniejszych inspiracji.

piątek, 25 grudnia 2009

Święta - fotografia, kartki (rok 2009)










Teraz, w najważniejszym momencie czasu mitycznego i symbolicznego znika sztuka, a właściwie ukrywa się w Świętach i w życiu religijnym. Sztuka sama w swym najlepszym wydaniu staje się mitem i poświęceniem. Kto nie wierzy w moje słowa niech przeczyta książkę lub obejrzy film "Uczta Babette" (reż. Gabriel Axel) lub spojrzy na zamieszczone poniżej fotografie i grafiki. Publikuję je, bo sprawiają mi wielkie radości. Ten podnosiły czas spędzamy z najbliższymi. Składamy sobie życzenia, oczekując na spełnienie marzeń. Do tego również służy sztuka.

Oto niektóre z fotografii i grafik, jakie otrzymałem od następujących artystów:

Piotr Wittman
Stanisław Kulawiak
Stanisław Woś
Tadeusz Żaczek
Grzegorz Jarmocewicz
Ken Matsubara
Michał Sosna
Andrzej Dudek-Dürer
Janusz Leśniak

Cieszmy się tymi "małymi" dziełami w ten Wielki Czas!

czwartek, 17 grudnia 2009

Marek Janiak mydli oczy. Tylko komu?


04.12.09, czyli prawie na Mikołajki w "Gazecie Wyborczej" opublikowano w dziale "Męska muzyka gra co piątek" wywiad z Markiem Janiakiem z Łodzi Kaliskiej pod jakże znamiennym tytułem Niech sczezną mężczyźni - pierdołowate pomyłki natury. Znaleźliśmy się w ten sposób nie w dziale kultury, tylko w dziale "męskim", w którym być może niedługo powinna także wypowiadać się Katarzyna Kozyra, tworząca "męskie" prace na temat kastracji. Zresztą w podobnym duchu, (choć programowo bez ducha), jak Łódź Kaliska. Granice ulegają zatarciu, podział na męskie i żeńskie staje się czasem bezpłciowy.

O czym mówił w rozmowie z Wiolettą Gnacikowską Marek? Powtarza od lat te same stereotypy, czasami popada w sprzeczności, gdyż raz na początku rozmowy z "GW" walczy z tradycją romantyzmu, kiedy indziej zaś mówi o romantycznym i pięknym przedstawianiu kobiet. Ale niewiele ma powiedzenia na temat sztuki czy fotografii i tu skrywa się prawdziwy dramat! Nawet takie określenia, jak "sztuka" nie padają, czyli artysta znalazł się poza nią, na bezdrożach postsztuki.

Co widzimy na okładce "GW"? Zdjęcie Łodzi Kaliskiej obok twarzy Romana Polańskiego. Chodzi o sensację i tylko o nią, gdyż takie zestawienie mówi samo przez siebie (per se). Marek Janiak został takim samym towarem reklamowym, jak Polański, różnica polega tylko na tym, że za zdjęcie słynnego reżysera wychodzącego z więzienia miano płacić ok. 500 tysięcy dolarów, ale nikt chyba go zrobił, mimo, że na "towar" czatowały watahy paparazzich. Twarz Marka jest zaś jak na razie darmowa, więc pozostaje tylko nadzieja w goliznach pań klonowanych przez Łódź Kaliska.

W wywiadzie znajdziemy wypowiedzi Marka o operacji plastycznej, siwiźnie czy łysych facetach, ale najciekawsze są sformułowania o szczęściu. Wypowiedź jest tak głęboka, prawie w duchu platonizmu, że zacytuję ją w całości bez komentarza.

"Wioletta Gnacikowska: Kiedy jesteś szczęśliwy? M. Janiak: - Gdy dzieci są szczęśliwe. Jak mam satysfakcję, że coś się udało w sztuce, miłości, seksie czy projektowaniu. Kiedy mam satysfakcję intelektualną z błyskotliwego skojarzenia albo zgrabnego dowcipu. Kiedy coś dobrego dzieje się w Łodzi, a nawet gdy polscy sportowcy zdobywają medal. Jak w czasach Kazimierza Górskiego polscy piłkarze zdobywali mistrzostwa olimpijskie, wtedy byłem szczęśliwy. Jak wszyscy".

Komu poza sobą Marek mydli oczy? Tym wszystkim, którzy w ostatnich wystawach Łodzi Kaliskiej doszukują się czegoś intrygującego czy istotnego. Jest to prawdziwa, nie zaś postulowana, jak w latach 80. "sztuka żenująca".

piątek, 11 grudnia 2009

Stanisław Kulawiak czy Witold Krassowski? Dwie koncepcje reportażu

Wystawa i opublikowany album Stanisława Kulawiaka "Na peryferiach PRL. Fotografie z lat 1974-89" przeszedł bez echa, jak zdecydowana większość albumów i książek o fotografii. Dlaczego brak jest recenzji czy omówień? Należy o to spytać redaktorów pism artystycznych i dzienników czy takich organizacji, jak ZPAF, która zamiast koncertów muzyki klasycznej mogłaby zorganizować sesję o reportażu lat 80. czy 90., nie mówiąc już o zamieszaniu spowodowanym konkursem w Kielcach, o którym szkoda nawet pisać, ale można zajrzeć do kieleckiego dodatku "Gazety Wyborczej".

W albumie Kulawiaka ujrzymy jego historię rodzinną, pobyt w Krakowie do początku lat 80., powrót do Ostrzeszowa i związane z tym fotografowanie egzotyki PRL, wraz z jego śmiesznością czy tragifarsą. Ale w tym jakże prostym widzeniu i ujmowaniu świata przebija smutek oraz siła ideologii marksistowskiej, jeśli taką rzeczywiście reprezentowała. Być może była to ułuda wielkości?

Słusznie Adam Sobota uważa Kulawiaka za ważnego obserwatora życia społecznego w koncepcji "fotografii socjologicznej", który rejestrował także autentyzm życia religijnego w latach 70. jak i 80. Wartość jego zdjęć nie polega na wypracowaniu własnego stylu, ale na wykorzystaniu szerokiego spektrum, w jakim uchwycił polską rzeczywistość szarej i pozornie bezbarwnej prowincji. Z tego powodu jest to istotny zapis.

Kilka dni temu ukazał się kolejny album pokazujący podobną panoramę życia polskiego "Powidoki z Polski" Witolda Krassowskiego. Towarzyszy mu wielka kampania reklamowa, np. w postaci zdjęć ustawionych w centrum Warszawy. M.in. napisano, w sposób zupełnie nieopowiedziany: "Doczekaliśmy się wydania albumu, o którym już przed premierą można było powiedzieć, że będzie najważniejszą książką fotograficzną ostatniego dwudziestolecia w Polsce". W "Rzeczpospolitej" w tekście Moniki Małkowskiej padło kolejne określenie, znowu nieuprawnione - "wybitny fotograf". Dlaczego wybitny, czy dlatego, że był nagradzany na World Press Photo? Spytam jakie muzea zachodnie czy polskie wystawiały prace tego autora? Jakie ma ceny na rynku sztuki? Mniejsza o odpowiedź, która jest jednoznaczna.

Dlaczego recenzenci w żadnym z tekstów nie analizują stylu fotografii Krassowskiego? Nie dostrzegają np. kontynuacji tradycji portretu Krzysztofa Gierałtowskiego, nie wiedzą o nawiązaniu do fotografii amerykańskiej z lat 40. czy 60., czy polskiego reportażu z lat 70. Tak nie wiedzą, bo jest to dla nich człowiek mediów i to wyznacza granicę sukcesu, którą ma zagwarantować popularny dziennikarz Jacek Żakowski. Tylko, co on wie o historii fotografii? Rodzą się inne istotne pytania, czy Krassowski nie pasożytuje na fotografowanych rozebranych dziewczynach? Czy nie cieszy się niczym łowczy, który schwytał atrakcyjną zdobycz? Niestety, znam takie zdjęcia tego autora. Nie wiem do końca na czym ma polegać jego wizja lat 80., nawet nie chcę wnikać w jego świat, który jest mi obcy w przeciwieństwie do zdjęć Kulawiaka.

Dlatego, jeśli ktoś interesuje się polskimi przemianami lat 80. i fotografią polską tego okresu, to zdecydowanie polecam pierwszy z albumów, nie mówiąc o jego konkurencyjnej cenie. Pamiętajmy, że media są zainteresowane sobą, nie zaś rzetelnością w recenzowaniu wydarzeń artystycznych, w tym wydanymi książkami czy albumami. Dlatego z reguły nie wiedzą czy jest im zupełnie obojętne to, że ukazał się wielce interesujący album Kulawiaka.



wtorek, 8 grudnia 2009

"Człowiek jest snem cienia. Janusz Leśniak" (w Muzeum Historii Fotografii w Krakowie)






Muzeum Historii Fotografii w Krakowie prezentuje duży przegląd prac Janusza Leśniaka pt. "Janusz Leśniak – „Człowiek jest snem cienia”". Jego tzw. „leśniaki”, czyli zdjęcia własnego cienia, są już klasyką fotografii polskiej. Wielu ich nie docenia. Inni, jak ja czy Andrzej Saj uważamy je za jedne z najważniejszych polskich dokonań. Są one rozwijane niezwykle konsekwentnie od przełomu lat 80/90. XX wieku są wizualne, piękne w swym obrazowaniu fotograficznym, potem nieoczekiwanie malarskim (zdjęcia z Łańcuta), a obecnie w mandalicznych pracach przybliżających się do zagadnienia „pełni”.

Czy Janusz Leśniak doszedł do granic obrazowania? Tego nie wiemy, tego też nie wie sam artysta. Bada jego granice i przesuwa je ku kolejnym para religijnym aspektom. Należy zaznaczyć, że krakowski artysta wybrał bardzo trudne zadanie, polegające na tworzeniu fotografii monotematycznej, przypominającej trochę zamysł i projekt obrazów liczonych Romana Opałki z końca lat 60.

Czym jest cień? Jak go analizować? Proszę przeczytać na ten temat, Drogi Czytelniku, m.in. w tekście wstępnym do bardzo dobrego katalogu wydanego w Krakowie. Autorem tej kolejnej analizy „leśniaków” jest tym razem Marek Janczyk, który dodał następne interpretacje. Pisał m.in. „Prezentowane prace powstały w miejscach i sytuacjach wypełnionych ciszą, skupieniem, spokojem i pozytywną energią.” O energii w sztuce pisze się bardzo dużo. Rozpoczął chyba Wassilij Kandinski w pracy „O pierwiastku duchowym w sztuce” (1916). W sensie pozytywnej energii głównie teoretycznie zajmował się nią m.in. Andrzej Lachowicz już w końcu lat 70.

Z pewnością prace Janusza Leśniaka prezentują „pozytywną energię”. Tylko jak tego dowieść, jak przekonać wątpiących? Poza samą wrażliwością postrzegania, gdyż sztuka opiera się także na kategorii wrażliwości, Lesniak mógłby opowiedzieć historię z udziałem swego kilkunastoletniego wnuka, który ujrzał mandalę z fotografii dziadka, kiedy w czerwcu 2009 jego zdrowiu groziło ogromne niebezpieczeństwo.

Zachęcam autora, bo jest jeszcze na to czas, aby opisał swoje doświadczenia i przeżycia związane z fotografowaniem cienia. Z pewnością byłby to kolejny krok do zwiększenia ich i tak wyjątkowego znaczenia w najnowszej polskiej fotografii.

Więc jadę do Krakowa, aby skonfrontować zdjęcia cienia z ich realnym działaniem estetyczno-psychologicznym!

środa, 2 grudnia 2009

Skromny jubileusz (10 000 wejść na mój blog)

O godzinie 15.49 (ap z Krakowa - abkf143.neoplus.adsl.tpnet.pl 83.7.173.143) miało 10 000 wejście na mój blog. Licznik założyłem w lutym, a blog prowadzę od 2008 roku. Nie ma kwiatów, nie ma szampana, ani ataku mediów. I bardzo dobrze! Swoje pisanie traktuję jako rodzaj notatnika i pamiętnika, aby utrwalić choć część tego, co mnie zastanawia, czasem wzrusza czy niepokoi albo wręcz denerwuje. Staram się być niezależny wobec koniunktury artystycznej, bo taka zawsze istnieje.

W listopadzie, aby pozostać przy statystyce, miało miejsce najwięcej odwiedzin mego opisywania życia artystycznego w jego różnych dziedzinach. Wynik mówi sam za siebie - 1544.

W najbliższym czasie zapowiadam teksty: o filmie "Staż nocna" Petera Greenawaya oraz o cieniu w fotografii Janusza Leśniaka. Na razie żadnych polemik nie będzie, choć nigdy do końca nie wiadomo.

Przepraszam, muszę kończyć i szykować obiad. Jeszcze jedno - pozdrowienia dla Staszka Wosia, autora najlepszej filozofii fotografii w XXI wieku w Polsce (wywiad z "Tygodnika Powszechnego") oraz studentów ze Szkoły Fotografii Kwadrat we Wrocławiu.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Dwie uroczystości w Łodzi– Ewa Partum i Andrzej Lachowicz


Andrzej Lachowicz w Galerii Wschodniej (28.11.2009). Fot. K. Jurecki

W Łodzi mamy festiwale i jubileusze oficjalne, jak chociażby Camerimage, organizowany pod sztandarami miasta i marszałka województwa, które tak naprawdę nie tworzą autentycznej kultury i są wydarzeniami dla mediów i polityków, a przy okazji także dla studentów (głównie warsztaty filmowe). Jednak przy okazji tego wielkiego festiwalu brakuje ciekawych paneli, wystaw fotograficznych czy malarskich. A festiwal kosztuje miliony. Tylko co po nim pozostanie inspirującego i twórczego? Jakże chętnie lubią się łódzcy politycy fotografować z Davidem Lynchem. Leszek Miller podobno rozmawiał z nim o medytacji… Szkoda, że nie znają i nie doceniają artystów polskich, a tym bardziej łódzkich. Na szczęście mamy także skromne, ale jakże cenne inicjatywy organizowane przez galerie i osoby prywatne.

W piątek 27.XI w samo południe na Placu Wolności otworzono przy udziale Ewy Partum jedną z tablic poświęconą , jakże ważnej dla sztuki polskiej, działalności konceptualnej a potem feministycznej tej artystki. Dzięki inicjatywie Krystyny Potockiej z galerii Manhattan przypomniano w tym roku niepokazywaną w Łodzi twórczość. Stworzono konceptualne muzeum poświęcone tej wybitnej artystce. Dlaczego do tej pory Muzeum Sztuki nie przygotowało monograficznej wystawy prac Partum, choć takie odbywały się w ostatnich latach w Gdańsku i w Warszawie (w Królikarni), nie mówiąc o Niemczech (Baden-Baden)? Ewa Partum zasługuje na to, aby być dla Łodzi artystką o podobnym znaczeniu, jak dla Wrocławia Natalia LL. Obecnie niektóre polskie feministki odwołują się do jej twórczości, jak czyni to np. Ewa Świdzińska. W niejako zamian w gmachu Muzeum Sztuki przy ul. Więckowskiego możemy obejrzeć co najwyżej przeciętną wystawę twórczości lekko feminizującej Sanji Iveković „Trening czyni mistrza”.

Następnego dnia - 28.11, w sobotę o godzinie 17.00 w istniejącej od 1984 r. Galerii Wschodniej Józef Robakowski wręczył doroczną nagrodę im. K. Kobro Andrzejowi Lachowiczowi, który w ostatnim roku bardzo silnie zaistniał w świadomości artystycznej. W konkursie, jak opowiadał w czasie wręczenia nagrody Robakowski, Lachowicz wygrał stosunkiem głosów 5:0 z nie byle kim – Romanem Opałką. Lachowicz wybrał do pokazu w Łodzi bardzo dobry cykl fotografii z lat 80. XX wieku „Upadek zupełny”, który jest analizą antropologiczno-filozoficzną upadku. Lachowicz nie jest już artystą progresywnym i walczącym, w ostatnim czasie stara się odsłonić zapomniane aspekty swojej twórczości z lat 60. i 70., kiedy należał do najlepszych teoretyków sztuki aktualnej w Polsce. Dla sztuki o rodowodzie konceptualnym poszukiwał nowego, holistycznego, w tym religijnego horyzontu. Jednak chyba to mu się nie udało. Ale może znajdą się następcy, którzy pójdą drogą wskazaną przez Lachowicza. Wręczenie nagrody oberwało wielu artystów i krytyków dosłownie z całej Polski! Przyjechali m.in.: Witosław Czerwonka (Gdańsk), Piotr Kurka (Poznań), Ewa Zarzycka (Lublin), Bożenna Biskupska (Warszawa), Jerzy Kosałka (Wrocław). Ta nagroda, jak było widać, ma znaczenie ogólnopolskie, w przeciwieństwie do nagród miasta czy województwa.

Dlaczego zdecydowanie wolę i popieram inicjatywy, takie jak te organizowane przez galerię Manhattan i Galerię Wschodnią od oficjalnych imprez tzw. kultury łódzkiej? Autentyczna sztuka najczęściej rodzi się bez aplauzu mediów, poza układami i fetami politycznymi, w zaciszu pracowni czy w swoistym getcie artystycznym (określenie Marka Millera z lat 80.), jakim jest na ul. Wschodniej wciąż niezależna galeria.

wtorek, 24 listopada 2009

Demon krytyki fotograficznej? Analiza krytyczna dwóch tekstów Agnieszki Gniotek ze „Sztuki.pl” i „Formatu”

Nie przekonują mnie pisane od kilku lat teksty o sztuce Agnieszki Gniotek, gdyż posługuje się powtarzaniem wzorów przejętych od innych autorów i stosuje tzw. „poprawność polityczną” w stosunku do różnych znanych artystów (np. Łodzi Kaliskiej) i galerii, jak Atlas Sztuki w Łodzi, w której odbyła się wystawa z kręgu op-artu przesadnie przez nią wychwalana. Ja nie pochwalam takiej postawy, ale oczywiście każdy ma do tego prawo. Jednak zastanawia poziom jej relacji i oceny a także kryteria wartościowania pozbawione kontekstu historycznego i chociażby krótkiej analizy. Gniotek reprezentuje pisanie na zasadzie „widzi mi się” przy okazji popełniając różnego rodzaju nadinterpretacje i błędy.

Takimi wypowiedziami są m.in. teksty A. Gniotek o festiwalach fotografii. Pierwszy to „Fotograficzne menu” („Sztuka.pl”) czerwiec 2009, drugi bardzo podobny w formie do pierwszego –„Festiwalowy nadmiar” w „Formacie” (2009, nr 57). Są typowymi przykładami błędów historycznych wynikających prawdopodobnie z niewiedzy, braku zrozumienia tematu i to zarówno idei Biennale jak i prac tam pokazanych, a tym bardziej z braku profesjonalizmu. Chciałbym zwrócić uwagę pani Gniotek, że umiejętność analizy historycznej i artystycznej w sposób jak najbardziej obiektywny, poparta głęboką wiedzą to zadanie i cel krytyki historycznej i artystycznej.

Pozwolę sobie zauważyć, że w pierwszym tekście odnośnie Warszawskiego Festiwalu Fotografii Artystycznej Gniotek chwali wystawę St. Wosia, a nie zauważa tych samych prac pokazanych na zorganizowanej przeze mnie wystawie na 6. Biennale Fotografii w Poznaniu. Dlaczego? Czyżby te różnice w postrzeganiu wynikały z chęci ostrej krytyki zorganizowanej przeze mnie ekspozycji „Od problemu symulacji do "nowego symbolizmu". Aspekty fotografii z początku XXI wieku”?. W tym celu autorka wymienionych tekstów z 25 uczestników wystawy nie wymieniła żadnego! A więc przy okazji zignorowani zostali biorący w niej udział artyści. Jest to postawa wysoce nieprofesjonalna, przedkładająca osobiste uprzedzenia ponad rzeczywistą wartość pokazanych prac. O wszystkich artystach z tej wystawy Gniotek pisze w sposób ogólny, nie potrafi także dostrzec jej idei, którą było pokazanie (tytuł!) różnych problemów fotografii z XXI wieku, w tym symulacji i zagrożenia terroryzmem czy strachem przed nim. Nie zauważyła centralnie usytuowanej pracy Natalii LL na ten temat czy rywalizujących/kontrastujących z nią prac Janusza Leśniaka, które przedstawiają możliwość wyzwolenia się z ideologii. Nie będę tłumaczył tu problemu wystawy, bo dla każdego choć trochę rozeznanego w tym temacie jest on czytelny, skupię się na błędnych interpretacjach pani Gniotek. Na wystawie nie było, jak pisze Gniotek „religijnego fanatyzmu”, „ideologii totalitarnych” czy „ruchów wolnościowych”. Chaos kompozycyjny ekspozycji, który także stał się zarzutem, był moim celowym i przemyślanym sposobem rozmieszczenia prac. A dlaczego zracjonalizowany chaos, stosowany także w istotnych projektach np. Adama Mazura, nie może być formą prezentacji, czy wszystko mamy porządkować i prace wieszać na wysokości wzroku, np. 140, a może 145 cm?

W „Sztuce.pl” Gniotek napisała: „Wystawę cechował zdecydowany brak odwagi sięgnięcia po naprawdę nabrzmiałe problemy.” Co to znaczy? Proszę sprecyzować tę opinię, bo inaczej uznam ją za tak często stosowane przez Panią pustosłowie. Uściślając - w kręgu ideologii ważny jest dla mnie feminizm, jego fluktuacje oraz zagrożenie terroryzmem (prace M. Zygmunta). Obecnie nie ma większego problemu niż strach przed nowym konfliktem, dlatego prace Zygmunta, o których Pani nie wspomniała, zakończyły wystawę, a rzeźby Anny Baumgart cytujące ucieczkę przez Mur berliński z 1962 roku zaczęły ją. Były też realizacje, które odnosiły się do katolicyzmu, choć Pani ich nie zauważyła – Joachima Froese.

O festiwalu w Krakowie p. Gniotek napisała: „W Bunkrze Sztuki pokazano świetną wystawę portretów i autoportretów Witkacego oraz przygotowaną przez kuratora Karela Císařa ekspozycję "W dowolnym momencie". Ta ostatnia miała stać się najważniejszym wydarzeniem Miesiąca, jednak jakoś nie zachwycała.” Ja również pisałem na ten temat w „Kwartalniku Fotografia” i uważam, że wystawa "Witkacy. Psychocholizm" okazała się największym rozczarowaniem, gdyż pokazano na niej m.in. animację jego zdjęć i złej jakości wydruki w formacie nie stosowanym przez twórcę "Szewców". Rozczarowała mnie również (i nie tylko mnie!) ekspozycja pt. "W dowolnym momencie", prezentująca puste ściany i słabe technicznie wydruki, nie zaś konceptualizm czy socjologiczne konceptualizacje. Zupełnie inaczej oceniamy też wystawę "Archiwum centralne". Potencjalnych czytelników zachęcam do lektury mego tekstu w „KF” (2009 nr 30).

Za poważny błąd historyczny popełniony przez p. Gniotek uważam jej stwierdzenie „Prawdziwym ukoronowaniem festiwalu była znacząca retrospektywa prac Weegee’go z kolekcji Handrika Berinsona zaprezentowana w Muzeum Narodowym. To pierwsza okazja zobaczenia prac tego fotografa w Polsce”. Autorka tego tekstu nie słyszała zapewne o wystawie prac Weegee’go, która odbyła się w 1996 roku w Łodzi, nie wie, że jest katalog i nie zauważyła, że w wydanej w maju książce "Oblicza fotografii" jest tekst o tej ekspozycji. Oczywiście nie musi tego wiedzieć, choć, moim zdaniem, każda osoba mająca ambicje bycia krytykiem sztuki – powinna! W tekstach p. Gniotek brakuje także, co uważam za ich poważną wadę, chociażby śladów analizy, w tym przypadku Weegee’go czy Witkacego. Taka postawa przypomina mi turystę, który notuje swe wrażenia z odbytej podróży: raz trafnie, innym razem błędnie, bo to przecież tylko impresje,np. stwierdzenie: „Bardzo podobała mi się ekspozycja Arnolda Odermatta „Karambolage” prezentowana w Camelocie…”. Dla mnie, niezależnie od tego czy mi się podoba czy nie, to dość banalna fotografia, powstała bez świadomości dokumentu, wykonana przez policjanta i podniesiona na zasadzie ciekawostki do poziomu kultury wizualnej.

Na koniec tekstu w „Fotograficznym menu” napisała o sobie, o swoim zmęczeniu, i o tym, że była jurorką konkursu fotograficznego (z którego niewiele wyniknęło).: „Ważnym wydarzeniem okazała się też gala wręczenia nagród w pierwszej edycji konkursu na Fotograficzną Publikację Roku, która zgromadziła licznych gości z całej Polski,...” Nic dodać, nic ująć. Dla prawdziwego turysty liczą się goście i gala. Ja zupełnie inaczej oceniam podniesioną do zbyt dużego wydarzenia ceremonię rozdania nagród. Przypominam też sobie, o czym zapewne pani Gniotek doskonale pamięta, że odmówiłem udziału w konkursie Fotograficzna Publikacja Roku, ponieważ wiedziałem, że jest w nim jurorem.

Niedawno w mailu do Katarzyny Majak, napisałem że działalność Agnieszki Gniotek, (m.in. wcześniej w Rempexie) i przede wszystkim obecna jako - krytyka sztuki, jest dla mnie niejasna. Zbyt łatwo feruje aprioryczne i stanowcze wyroki, nie krytykując w najmniejszy sposób inicjatyw, z którymi jest związana. Nie cenię tego rodzaju postawy, w przeciwieństwie do Adama Mazura, z którym bardzo ostro polemizuję, ale ostatecznie dochodzimy do konsensusu. I w tej polemice chodzi o „coś” ważnego w rozumieniu najnowszej fotografii.

Wracając do analizy tekstu „Festiwalowy nadmiar” znowu autorka wymienia to, czego nie pokazałem, czyli, np. „ruchy wolnościowe”, powtarzając swój tekst sprzed kilku miesięcy ze „Sztuki.pl”. W jakim celu? W dalszej części nie wie, że pisano i przez ten fakt odkrywano łamach „KF” już kilka lat temu twórczość Miroslava Tichego. Dlatego bardzo ciekawa ekspozycja z festiwalu w Krakowie nie była już wcale odkryciem, jak to wynika z tekstu. Gniotek po prostu nie wiedziała, że praca Tichy’ego zaistniała na okładce „KF” (2005 nr 19) i poświecono mu ciekawy tekst Darii Kołackiej, który polecam.

Podsumowując – chcę podkreślić, że działalności krytycznej Agnieszki Gniotek raczej nie można traktować poważnie. Zdecydowanie lepiej się realizuje pisząc o łazienkach i ich dekorowaniu. Nie jest niestety demonem krytyki, raczej uprawia rodzaj „turystki artystycznej”, pisząc ładnie o tych, z którymi łączą ją interesy (np. Kraków) lub tak chce zleceniodawca. Tego typu teksty nie niosą ze sobą żadnej wartości, a tym bardziej nie są opiniotwórcze. Nadają się raczej do rubryk popularnych czasopism z cyklu „Ludzie listy piszą.”

P.S.
Pytanie do redaktora Andrzeja Saja. Po co publikować bardzo podobny tekst dwa razy w tym samym czasie? Czy brakuje w Polsce krytyków fotografii? Ten tekst pisałem z wieloma wewnętrznymi oporami, ale czasami trzeba uprawiać „teologię negatywną” (nawiązuję do postulatów badawczych Theodora W. Adorno).

niedziela, 15 listopada 2009

"Przeznaczone do burdelu" /"Born Into Brothels: Calcutta's Red Light Kids" (2004)



Dokument filmowy i fotograficzny ma się dobrze, jeśli rozwija się według zasad stworzonych i rozwijanych zgodnie z własnymi zasadami. Ujawnia niechcianą i przemilczaną prawdę, wstrząsa tragizmem losu, z którego praktycznie nie ma wyjścia. O losie dzieci z Kalkuckiej dzielnicy przesiąkniętej prostytucją decydują najczęściej rodzice i opiekunowie, rzadziej one same i fotografia. Film ten polecam osobom rozwijającym dokument o znaczeniu czy przesłaniu socjologicznym, jako potencjalną formę pomocy czy terapii - niepełnosprawnych, chorych, alkoholików, etc.

Film pod nieco zmienionym polskim tytułem "Przeznaczane do burdelu" uzyskał Oscara w 2005 r. za najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny. Mamy możliwość zobaczenia przerażającego obrazu współczesnych Indii - ludzi nie tylko przegranych, ale w nędzne życie wciągających swe dzieci. W "czerwonej dzielnicy" panuje smród i skrajne ubóstwo. Ludzie żyją w niewyobrażalnej biedzie, gdzie alkoholizm i prostytucja są jedynym przesłaniem ich smutnego i pustego w swym wymiarze życia. Tu nie ma żadnej duchowości, z czym przeciętnemu Europejczykowi kojarzą się Indie!

W tym filmie rysuje się kastowy obraz społeczeństwa. Z najniższej warstwy nie ma wyjścia. Tylko niektórym dzieciom udaje się wymknąć z tej matni. Jest to zasługa Zany Briski i jej determinacji, a w dalszej kolejności sile sztuki i fotografii, która budzi wśród dzieci zainteresowanie jako forma nie tylko dokumentu, ale i metody rejestracji niesprawiedliwego społecznie świata, w którym muszą żyć. W zaskakujący i dojrzały sposób o fotografii mówi jeden z bohaterów Avijit, który pojechał do Amsterdamu na World Press Photo. W tym momencie znajduję w tym filmie pękniecie ideowe, gdyż ten skomercjalizowany konkurs wykorzystuje ludzkie nieszczęście. Zwrócę uwagę, że jego ranga spada, co także widać po miejscach gdzie jest eksponowany.

Jest to wybitny film, który adresowany jest także do odbiorców szukających odpowiedzi na pytanie czy fotografia może spełniać misję - dokumentu w sztuce? Fotografia w tym wypadku odmieniła los kilku młodych osób przeznaczonych do nędznego życia. Nie wszystkich udało się uratować, ale ważna jest postawa moralna Zany Briski, która obok Rossa Kaufmana była także reżyserem tego wybitnego filmu.