Otwarcie wystawy. Od lewej A. Różycki, Lucjan Demidowski Marcin Siudziński
W trochę inny sposób działa w tym obszarze Jerzy Lewczyński, który zarówno ironizuje, jak też odkrywa nieznany obszar eksploracji twórczych w dawnej fotografii, którą używa do tworzenia "archeologii fotografii".
Dlatego z wielkim zainteresowaniem przeczytałem kilka dni temu o wystawie w Lublinie, która próbuje zmienić kontekst kulturowy obiektów "niższego rzędu", a nawet dokonać ich rehabilitacji. W komunikacie prasowym o ekspozycji czytamy: "Do wystawy
zgromadzono około 30 oryginalnych prac
pochodzących z archiwów prywatnych osób. Nawiązano kontakt z
osobami zajmującymi się wytwarzaniem i sprzedażą kolorowanych
portretów (tzw. monideł), które wypożyczyły bądź też
bezpośrednio włączyły się w działania wokół wystawy".
Wybitny artysta Andrzej Różycki, który w swej twórczości od wielu lat stosuje "estetykę monidła", uprawomocniając ją i "wciągając" do neoawangardowej sztuki aktualnej w tekście pt. Monidło - wstępna próba rehabilitacji napisał: "Pojęciem
„monidło” potocznie posługują się, co ciekawe, wyłącznie
ludzie z większych miast, ludzie zazwyczaj wykształceni. Tego
określenia całkowicie nie znają natomiast ludzie wsi i małych
miasteczek. Mało tego – nie znają, nie używają, nie wiedzą o
takim utytułowaniu obrazów fotograficznych, ludzie posiadający owe
monidła. [...] Pojęcie „monidło” z całą
pewnością pochodzi jednak od zdolności mamienia. Rozszyfrowanie
dziś tego pojęcia bez szerszych badań jest poważnie utrudnione.
Można pójść dwoma tropami. Pierwsze to szlachetne rozumienie od
łacińskich słów: moneo-monere,
czyli jakaś forma pokrycia (np. warstwą malarską), drugie, które
wydaje mi się ze wszech miar zasadniejsze, a pochodzi ono od
pośledniejszego zwrotu, by kogoś omamić, a tym samym otumanić,
zbajerować i zarobić. Wszystko zdaje się wskazywać, że „monidło”
zostało ukute w środowisku „szemranym” – może warszawskim?
Przemawia za tym użycie tej nazwy w opowiadaniu Jana Himilsbacha z
lat 60. pod znamiennym tytułem Monidło.
Wydaje się również, że nieomal za przyczyną literata,
kamieniarza nagrobnego, Jana Himilsbacha ugruntowało się wyłącznie
pejoratywne znaczenie tego pojęcia, dla wielu utożsamianego z
kiczem.
Wydarzyła się rzecz nieprawdopodobna
w polskiej nauce: wśród polskich badaczy – etnografów,
kierujących się niewątpliwie swoistym poczuciem smaku, wykluczono
ze strefy badań zjawisko monidła. Przemilczano i zignorowano
istnienie portretów ślubnych i rodzinnych o charakterze monidła,
funkcjonujących w nieomal każdym domu na prowincji. Muzea
etnograficzne, skanseny nie eksponują takowych obrazów
fotograficznych. Sprawa wydaje mi się wręcz skandaliczna. Jest to
swoiste cenzurowanie estetyki ludzi prostych, mieszkańców wsi.
Każdy kto znał i pamięta chatę,
dom wiejski, nie będąc koniecznie badaczem naukowym, muzealnikiem
czy pracownikiem skansenu, wie, że w wiejskiej izbie, we wnętrzu
domu, znajdowały się bardzo nieliczne przedmioty ograniczone do
rzeczy i narzędzi niezbędnych, racjonalnych w swych funkcjach,
przeznaczonych do codziennego użytku. Wynikało to z jednej strony z
ubóstwa, a z drugiej z funkcjonalności tych przedmiotów, jak i
ograniczonej wielkości chat. Każdy przedmiot miał swoje znaczenie
i swoje miejsce, w którym stał. Ściany w chałupach miały zaś
specyficzną rolę. Dotyczyło to głównie izb reprezentacyjnych.
Wisiały tam święte obrazy i na domiar ważności, właśnie
monidła."
Czy możliwa jest całościowa akceptacja monidła? Chyba nie, gdyż podział na sztukę wysoką, niską, prymitywną, psychicznie chorych, etc. wciąż istnieje, choć jej zasady, jak i reguły uległy już zachwianiu. Jeśli historia kultury zintegruje się w kulturę wizualną, wtedy obok np. Władysława Strzemińskiego i Andrzeja Różyckiego pojawią się rzemieślnicy i anonimowi twórcy, tworzący monidła. Oczywiście taka perspektywa jest możliwa, ale za lat kilkanaście czy kilkadziesiąt. Jej pionierami są kuratorzy wystawy w Lublinie i za to należą im się słowa uznania!
Fragment wystawy w Lublinie