Szukaj na tym blogu

czwartek, 1 marca 2012

"Kolosalna morda miasta" (1999-2002) Tomasza Sobieraja w galerii FF w Łodzi (24.02-24.03.2012)

Ikony polskie

W galerii FF trwa wystawa Theatrum prefunebris Tomasza Sobieraja. W jej skład wchodzą dwa różne cykle Kolosalna morda miasta i opisywane już na moim blogu Obiekty banalne (2010). Co łączy oba cykle? Przeczucie śmierci, a przynajmniej zagrożenie - osobiste oraz dla ludzi i miasta, w którym wychował się artysta. Pierwszy z cykli dotyczy Łodzi. I niestety rejestracja miasta, staje się jego interpretacją. Ta z kolei jest autentyczną reprezentacją.

Czterdziestolatek

Nie nowe logo Łodzi, nawiązujące ideowo do alfabetu Władysława Strzemińskiego, który po II wojnie napisał tekst Łódź bez funkcjonalizmu, czyli pozbawiona nowoczesności, jest autentycznym znakiem miasta, ale cykl Tomasza Kolosalna morda miasta. Niestety na wielu fotografiach widać, że w śródmieściu czas uległ zatrzymaniu, tylko nie wiadomo w jakim momencie dziejowym. Jedna z fotografii z tego cyklu, w typie ikonograficznym stosowanym już przez  Talbota w latach 40. XIX wieku, mogłaby powstać np, na początku XX wieku, czy zaraz po II wojnie.

Ostatni ząb Eligiusza

Rzadko, ale jednak, pojawiają się w tym ponurym cyklu fotografie optymistyczne, np. Przyjaciele. Niektóre ujęcia np. z dziećmi przypominają swym klimatem zdjęcia z obozów koncentracyjnych. Na innych, jak teatrze na scenie, obok ludzi grają koty i cała scenografia. Czasami fotograf  słusznie koncentruje swe widzenie i uczucia na "obiektach banalnych": na trzepaku, chodniku, rupieciach, niż siedzącym na ławce realnym człowieku, który przypomina jakąś postać ze sztuki Tadeusza Różewicza, np. z Kartoteki.

Przyjaciele


Pożeracz gołębi


Fotograf potrafi uchwycić klimat dawnego getta, włącznie z napisami Jude Raus, które należą do bardziej wyrafinowanych w tym teatrze zdarzeń. Bawiące się dzieci ukazane są niczym robaki na ziemi, zaś przechodząca ukradkiem kobieta, ukazana jest jakby bała się fotografa czy własnego cienia. Niestety, idea getta w negatywnym wyrazie zdarzeń nadal jest aktualna. Mieszka w nim np. Pożeracz gołębi, czy Czterdziestolatek, który jest starcem. Tylko czasami klimat zbliża się do prozy Bruno Schulza, jak w ironicznej, niż groteskowej pracy Krokodyl pije, wykonanej w autentycznej knajpie, jakich dużo w centrum Łodzi, w okolicach ul. Wschodniej.



Towarzysz Gomułka

Piszę te słowa, aby zwrócić uwagę na różne idee zawarte w przenikliwym i sugestywnym cyklu poświęconym "mieście-ruinie", mieście pozbawianym swego dawnego ducha, który umarł w wraz z II wojną światową i jej skutkami. Pozostały zdegradowane symbole i zanikające sacrum. Bardzo interesujące jest zdjęcie pt Azyl, pokazuje kamienne podwórko,  które stało się formą więzienia o formie, o ironio(!), Foucaultowskiego panoptikum, tylko że z przełomy XX/XXI wieku.

Z wielu powodów jest to najważniejszy cykl, jaki wykonano w Łodzi, który w szerokim wachlarzu zdarzeń pokazuje kulturowo-duchowe metamorfozy "złego miasta". Cykl, który na stronie autora ma 30 prac, natomiast na ekspozycji w galerii FF można zobaczyć w sześciominutowym fotokaście Kocham twoją urodę złą około 90 prac.

Azyl

piątek, 24 lutego 2012

Śnieżny bałwanek czy Rosyjski Renesans? ("Russian Renaissance", Brot Kunsthalle, Vienna, 18.01-25.02.12)

Lena Lapschina, Every person needs a friend
Mixed media installation: series of analog photography, Duratrans/lightbox, antique wooden boards (214 x 83 x 23 cm), 2011 (exhibition view)

Lena Lapschina, Every person needs a friend


Lena Lapschina, Every person needs a friend
 ..
Lena Lapschina, Every person needs a friend

Lena Lapschina, Every person needs a friend

Grupa AES+F
 Liberty, 1996, 245 x 347,5 cm
 Print auf Plane, courtesy: Knoll Galerie Wien

Blue Noses Group Home Video (Empire State Building), 2010, Cystal Glass Objects Video
 Installation 76 x 76 x 110 (no 96)


W Wiedniu kończy się wystawa udziałem czołówki artystów rosyjskich, której kuratorami są: Hans Knoll, Vasilina Verdi. Tytuł ekspozycji posiada ciekawą wykładnię, gdyż jak piszą organizatorzy w XV wieku Renesans nie zaistniał w Rosji, choć istniały poważne przesłanki kulturowe, aby do tego doszło. Na początku XX wieku filozof  Mikołaj Bierdiajew (Nikolay Berdyaev) wierzył w restytucję religii i powrót duchowości w sztuce, pisał o "duchowym renesansie". W czasach pieriestrojki punkowy zespól "The Stupids" szokował postmiędzynarodowym hymnem - "Russian Renaissance". Czyli  sprawa renesansu artystycznego, w tym odrodzenie Rosji, jest niejednoznaczne i skomplikowane, by nie powiedzieć absurdalne, ponieważ nigdy nie nastąpi.

Na ekspozycji wystawia m.in. Lena Lapschina, moja wirtualna znajoma z Wiednia. Obiecałem komentarz o jej pracy, w której surowość materiału, jakim jest stare drewno łączące się z lekko ironicznymi czterema fotografiami, wykonanymi w Rosji, przedstawiającymi erotyczne zabawy ze śnieżnym bałwankiem. Naturalność zabawy łączy się, bo musi, z siermiężnością obudowy - bordiury, która spełnia bardzo ważną rolę, wbrew jej funkcji. Analogowe, prawdziwe zdjęcia zostały uwięzione, niby w klatce. Oto metafora współczesnej Rosji - radosne życie w okowach zniewolenia. Praca pomimo zastosowania prostych środków jest zaskakująca, odwołująca się do dziecięcej zabawy. Ten aspekt, obok wyrafinowanego konceptualizmu, dostrzegam także w innych rysunkowych realizacjach Leny. Co interesujące, przypominają one prace znane z wystawy Katji Shadkovskiej Rysunki i cytaty w Galerii Foksal w Warszawie. Być może w ten sposób ujawnia się najnowszy styl sztuki rosyjskiej?

Z wystawy w Wiedniu zwracam uwagę na demaskatorską realizację bardzo znanej grupy  AES+F oraz na szklane miniaturki  grupy Blue Noses pokazne w formie wideo, oraz nowe prace Olega Kulika, pytające za pomocą portretu o tożsamość etniczno-kulturową Rosji, która jest podejrzana, a na pewno dziwna.

Twórczość rosyjska tzw. drugiej generacji jest bardzo ciekawa i zróżnicowania formalnie. Tak wniosek nasuwa się po obejrzeniu katalogu austriackiej ekspozycji.
Uczestnicy wystawy:
AES+F, Vladimir Anselm, Alexander Brener & Barbara Schurz, Bulnygin, Blue Noses, Kirill Chelushkin, Sergey Chilikov, Ivan Gorshkov, Rina Grinn, Dimitry Gutov, Polina Kanis, Anastasia Khoroshilova, Oleg Kulik, Lena Lapschina, Victoria Lomasko / Anton Nikolaev, Anatoly Osmolovsky, PG Group, Victor Ribas

p.s. Karusiowi poświęcam ten tekst. Do zobaczenia...

wtorek, 21 lutego 2012

"Czekalska + Golec Contract Killer", Atlas Sztuki w Łodzi (13.01.2012 - 4.03.2012)

Leszka i Tatianę cenię na ich postawę wobec życia i bezinteresowną miłość do zwierząt. Ale po wernisażu z udziałem owcy Melanii pojawiły się u mnie wątpliwości, które spotęgowały się po obejrzeniu filmu. Wczoraj za pomocą maila podzieliłem się nimi z Leszkiem. Oto jego treść:

"Cześć,

Obejrzałem film. Jestem wegetarianinem od 1987, dokładnie semiwegetarianinem, dopuszczam jajka i czasami ryby.

1) Naiwność większości wypowiedzi, Cichocki stwierdził że owca jest artystką (!), to już śmieszność najwyższego rzędu, 2) Nie można uczynić z kota czy psa wegetarianina, 3) Uważam, że niepotrzebnie męczyliście Melanię, czyniąc z niej obiekt artystyczny

Idea szczytna, ciekawe fotografie w kontekście ikonografii chrześcijaństwa, niedozwolone metody męczenia a na pewno stresu owcy. Tyle w telegraficznym skrócie."

Zaraz zatelefonował do mnie mocno poruszony Leszek, który dalej twierdził, że to nie męczenie Melanii, że jest ona artystką, a koty mogą być wegetarianami. Próbowałem oponować, przywołując film Wernera Herzoga Grizzly Man, ale bezskutecznie. Błąd tkwi w tym, że Leszek i Tatiana wychowują koty "na obraz i swoje podobieństwo", tylko, że w tym przypadku "kot przestanie być kotem", jeśli przeżyje ten eksperyment. I zniknęły gdzieś po drodze sprawy sztuki, w tym  fotografii z kotem,  pokazanych w Atlasie Sztuki. Artyści sakralizują zwierzęta i chwała im za to, to piękny gest. Ekspozycja ujawnia zatem wciąż istotny problem "braci mniejszych", którym należy pomagać, tak samo jak ludziom. Niestety, nasza cywilizacja tego nie czyni w należytym stopniu, jak powinna. Dlatego pokaz ten jest bardzo ważny pomimo moich wątpliwości.


sobota, 18 lutego 2012

"Michał Zieliński. Moje miejsce już tam" (CSW. Galeria Andrzeja Strumiłły, Suwałki, styczeń-luty 2012)

O bardzo interesującym projekcie dokumentalnym Michała Zielińskiego pisałem już na moim blogu w kontekście X Ogólnopolskiego konkursu fotograficznego "Portret" (Koło, maj 2011). Teraz mamy jego kolejną odsłonę w  Centrum Sztuki Współczesnej, w Galerii im. Andrzeja Strumiłły w Suwałkach. Ekspozycji towarzyszy ciekawie zaprojektowany katalog, który przy okazji polecam koneserom fotografii.  

Najważniejszy pomysł odróżniający prace Zielińskiego od Rydet i od całej rzeszy kontynuatorów tego typu fotografii, polega na powrocie do miejsca fotografowania, uczynienia z niego przestrzeni ciemni, która staje się potem nowego rodzaju egzemplifikacją obrazu, zbliżonego do idei fresku. Naświetlona emulsja na ścianie jest nową, nie tautologiczną  reprezentacją osoby i jednocześnie jej wizerunkiem. Pomysł jest rewelacyjny. Rozwijany w kilku kierunkach, jakie wyznacza życie, a nawet niespodziewana śmierć fotografowanego (Pan Zdzisław Stankiewicz).

Fot. Michał Zieliński

Fot. Michał Zieliński

Fot. Michał Zieliński

Fot. Michał Zieliński


Oczywistym jest dla mnie, że autor sięga do koncepcji Zofii Rydet, która okazała się jedną z najważniejszych dla najnowszej fotografii polskiej. W przypadku Zielińskiego mamy bardzo trafne a nawet nowatorskie rozwinięcie tej koncepcji. Poprzez psychologiczny, ale kontynuujący tradycję dawnej fotografii portret, poprzez trwanie w niej w koncepcji fotografii czarno-białej, poprzez bycie z portretowanym autor pragnie się zbliżyć, na ile jest to możliwe, do istoty człowieczeństwa.

A co było punktem wyjścia dla tego bardzo ciekawego projektu? Michał Zieliński w tekście bez tytułu tak go opisał: "W mojej pracy szukam innego sposobu utrwalenia wizerunku człowieka, innego niż przeniesienie go na kawałek papieru fotograficznego. Podejmuję próbę dosłownego scalenia go z otoczeniem, pozostawienia śladu w miejscu, które może się okazać najważniejszym. Klasyczny portret jest dla mnie pretekstem do poznania danej osoby, spędzenia z nią dłuższej chwili na rozmowie, a bywa że na milczeniu.Realizując swoje działania, przemierzam wiele kilometrów w poszukiwaniu ciekawych dla mnie ludzi, którzy żyją w domach, wioskach, może poza nimi. Spędzam nieraz długie godziny na rozmowach, pokazuję zdjęcia, staram się zdobyć zaufanie. Następnie, naświetlam portret danej osoby w jej otoczeniu. Wracam do domu, wywołuję film i przygotowuję się do głównego etapu mojej pracy. Pakuję niemal całą ciemnię fotograficzną do samochodu i zmierzam w kierunku danego domu. Pokój, przestrzeń którą wcześniej wybieram wraz z właścicielem, muszę zupełnie wyciemnić, zaklejam okna, drzwi – na czas mojej pracy jest ona zupełnie wyłączona z użytku mieszkańców, którzy często skrupulatnie starają się mi pomóc. Przygotowuję fragment ściany, gruntuję i nakładam na nią warstwę tradycyjnej emulsji światłoczułej. Po kilkunastu godzinach wracam, by za pomocą powiększalnika naświetlić uczulony fragment ściany, po czym w nikłym czerwonym świetle pojawia się przede mną obraz osoby, która fizycznie znajduje się w pokoju obok. Pozostawiony w ten sposób ślad jest dla mnie najistotniejszym elementem mojego działania, a także to jakie znaczenie ma on dla moich Bohaterów."

Jestem bardzo ciekawy, jak w przyszłości Michał Zieliński rozwinie swe poszukiwania? Czy starczy mu pasji, aby chwytać ślady ludzkiej egzystencji? Zobaczymy, na razie początki są bardzo ciekawe, wpisujące się w polską, nie zaś czeską czy angielską tradycję dokumentu. Tautologia i ślad człowieka są tu najważniejszymi wyznacznikami postawy artystycznej.



środa, 15 lutego 2012

List Czesława Kuchty do Krzysztofa Jureckiego (26.01.2000). Z cyklu Archiwalia

Czesław Kuchta, Autoportret, 1967

Postanowiłem co pewien czas ujawniać archiwalia, gdyż jest to najlepszy sposób za zmianę punktu widzenia czy skorygowania opisanej historii fotografii polskiej. Pamiętajmy, historia nie jest obiektywnym zapisem zdarzeń - jest relacją zwycięzców, co było jednym z kardynalnych założeń historiozofii Waltera Benjamina. Ta w tym wypadku dotyczy bardzo ważnej grupy dla fotografii lat 60. - Zero 61 z Torunia. Na jej temat pisało wielu historyków, krytyków i samych artystów. Istnieją diametralnie różne sposoby jej przedstawienia. Ale ważny jest fakt, że grupa ta nie miała lidera, a akceptacja prac do wystawy musiała mieć zgodę wszystkich pozostałych. Np. w dotychczasowym opisie zdarzeń dotyczących historii grupy zbyt bardzo podkreśla się rolę Wojciecha Bruszewskiego, który przystąpił do niej w 1968 r., a nie w 1967, jak pisałem w tekście w "Projekcie" w 1988 roku i jak za mną podają inni autorzy. Czy jeden rok ma znaczenie? W tym przypadku tak, gdyż Bruszewski spełnił określoną rolę w "rozbiciu" grupy wg interpretacji Cz. Kuchty, J. Wardaka, ale także A. Różyckiego, o czym opowiadał mi kilka razy.

W zasadzie nie ma oryginalnych prac tego wybitnego artysty z tego okresu, który przystąpił do niej w ostatnim momencie jej istnienia i pełnił chyba rolę "konia trojańskiego". Te, które są w łódzkiej kolekcji braci Bieńkowskich są jedynie reprodukcjami czy wglądówkami, jakie były jeszcze w posiadaniu Bruszewskiego za jego życia. Jedną z takich prac także posiadam.

Takie archiwalia jak te, są istotne dla tych, którzy w przyszłości będą opisywali historię grupy, aby spróbowali spojrzeń na nią ze wszystkich stron. Wtedy rekonstrukcja i opis mogą być bardziej wiarygodne i całościowe. Głos należy oddać także "zwyciężonym", głównie przez los.

Czesław Kuchta (zm. w 2001 roku w Toruniu) w ramach grupy Zero 61 reprezentował nurt tradycjonalistyczny , ale otwarty był również na wszelkiego rodzaju zabawy i zgrywy ("psoty"), jakie chętnie przeprowadzano. Które fotografie Czesława Kuchty są ważne? Przede wszystkim kolorowe pejzaże w technice zbliżonej do reliefu, a także, co ciekawe te bardziej eksperymentalne (Autoportret ze zbiorów Muzeum Sztuki w Łodzi), niż reporterskie.



Czesław Kuchta, Studium aktu, 1967, montaż negatywowy

niedziela, 5 lutego 2012

Eric Lustio "Traces of the Soviet Empire" / "Ślady imperium sowieckiego"

Eric Lusito (ur. 1976)  z pochodzenia jest Włochem, od wielu lat mieszkającym we Francji. Wykonał unikalną serię, ba już nie do powtórzenia, zakończoną wydaniem albumu  After the Wall: Traces of the Soviet Empire (2009)  z ponad stu ilustracjami z historycznym wstępem prof. Francisa Conte. Album ten jako jedyny, jaki znam, pokazuje moment po upadku ZSRR na początku lat 90., starając się uchwycić wyjątkowy czas oraz kontekst historyczny wraz  atmosferę duchową.

© Eric Lusito, Lénine - 12ème Division de Fusiliers Motorisés, Baganuur, Mongolie


Artysta, który sam twierdzi, znajduje się na stylistycznym pograniczu dokumentu i fotografii o tradycji artystycznej, co można dostrzec w romantycznych prawie pejzażach, wpadł na genialny wprost pomysł już w 2002 roku,  że trzeba zobrazować ślady po upadku Sowieckiego Imperium. Większość zdjęć została wykonana w roku 2007 i 2008. Tylko jak to uczynić i co należało dokumentować? Ludzi, upadające kołchozy czy PGR-y, jak to czynił niedawno jeszcze w Polsce Tomasz Tomaszewski, czy może fabryki, jak zrobił to w Krakowie na początku lat 90. Marek Gardulski, dając bardzo ważny impuls. A może ująć szybko mijającą historię w stylu street photograpahy w  formie szarej czy przygnębiającej ulicy z Łodzi czy Warszawy (Carl de Keyser) lub z wydźwiękiem życia osobistego (Anna B. Bohdziewicz). A może jednak na wszystko spojrzeć satyrycznie i karykaturalnie, ale wtedy obraz może być zniekształcony i czy zbyt jednostronny (Chris Niedentahl).


Niech przemówi budownictwo i architektura baz wojskowych oraz "aura" jaka tam jest - pomyślał chyba Eric Lustio. Właśnie bazy wojskowe miały decydować o zniszczeniu Zachodu i  decydowały o sile imperium radzieckiego. artysta jak mi powiedział w 2010 roku  dotarł do wszystkich byłych już baz, także do polskiej Legnicy, nie mówiąc o odległej Mongolii. 


© Eric Lusito, Legnica, Poland
© Eric Lusito, Okładka albumu wydanego w 2009




Jaki jest obraz "krajobrazu po bitwie", a może niedoszłej czy niekończonej na szczęście bitwy? Raz widzimy prawdziwe ruiny,  innym razem śmieszne socrealistyczne malatury, jeszcze innym prawie niezniszczone modernistyczne budynki w stylu Miesa va der Rohe. W nieokreślonej pustej przestrzeni sterczą absurdalne pomniki, oczywiście wykonane w realistyczno-socjalistycznym (świadomy neologizm) stylu. Te wybitne zdjęcia "grają" pustą przestrzenią, powietrzem i brakiem ludzi, co jest m.in. tradycją XIX dokumentu. Zginęli? Uciekli? Oczywiście wyjechali do innych... baz lub przeszli na emeryturę. "Aura" tych dziwnych w końcu miejsc to także znalezione tam negatywy, zdjęcia radzieckich przywódców czy instrukcje obsługi sprzętu, np. maski przeciwgazowej.


© Eric Lusito, Aliosha, 41st Motor Riefle Division, Mongolia


Artysta wystawę pokazywał na festiwalu fotografii na Litwie w Kownie (2011). A kiedy w Polsce? Próbowałem tym projektem zainteresować warszawski IPN, ale bezskutecznie. To świetny album i wystawa, która uświetniłaby np ekspozycję z CSW w Warszawie POSTDOKUMENT. Świat nie przedstawiony. Dokumenty polskiej transformacji po 1989 roku, ponieważ zawiera w sobie istotny kontekst polski skonfrontowany ze światowym. Powstaje też pytanie, czy polscy dokumentaliści zbliżyli się choć do tego problemu? Chyba nie, nie mieli tego rodaju potrzeby i przede wszystkim świadomości.


© Eric Lusito, 677th  Artillery Regiment, Mongolia 


W ub roku Eric Lustio  był finalistą prestiżowego konkursu fotografii dokumentalnej w Vevey:


Espace Quai no 1, Vevey, Switzerland
Jannuary 25 - March 3, 2012
Fotoseptiembre USA - SAFOTO, 


© Eric Lusito, Gas masks sabotaged , 69th  Independent Space Objects Radio Intelligence Center, Latvia


© Eric Lusito, Private photograph  printed  from abandoned black and white roll film found inside a Soviet military base


Niedługo odbędzie się też ekspozycja w Rydze:


Latvian Museum of Photography, Riga
February 2 - 26, 2012
http://fotomuzejs.lv/exhibitions/future/219-lucito


© Eric Lusito, Instruction panel showing use of gas masks and self injection to protect against gas or chemical attack


I kolejna wystawa w Szwajcarii, świadczy o ogromnym i zasłużonym sukcesie francuskiego z wyboru fotografa:

Musée des beaux-arts de La Chaux-de-Fonds

Rue des Musées 33
La Chaux-de-Fonds, Switzerland 

70ème Biennale d'Art Contemporain
Nuit de la Photographie

Jannuary 18, 2012

http://cdf-mba.ne.ch

http://www.samba-cdf.ch/pages/1%C3%A8re-Nuit-de-la-photo



r
© Eric Lusito, Site 120, 44th Mixed Air Corps, Mongolia



© Eric Lusito, Portraits of Politbiuro Members

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Wierzę w Mateusza...., czyli koniec Zony w Łodzi (grudzień 2011-styczeń 2012)

Mateusz Pęk, Inkrustacja

Nie mogłem być na wernisażu wystawy Mateusza Pęka 09.12.11 w Zonie Sztuki Aktualnej, mieszczącej się w Łódź Art Center przy ul. Tymienieckiego 3. Przestała ona  istnieć chyba 13.01.12 mimo, że była jedną z bardziej znanych galerii w Łodzi, choć rzadko odwiedzaną przez publiczność. Była jednak miejscem prestiżowym, w którym odbywały się także międzynarodowe projekty. Galeria "umarła" w Łodzi, co jest dość częstym zjawiskiem kulturowo-patologicznym, a "odrodziła się" w Szczecinie, gdyż reikarnował ją jej główny demiurg - Kamil Kuskowski. 

Mateusz Pęk, Inkrustacja

Mateusz Pęk podąża drogą późnego modernizmu, lubi minimal-art, sztukę zracjonalizowaną. Jest zawsze metodyczny i badawczy, jak Zygmut Rytka - bliski mu ideowo multimedalista. Jakże trafnie Mateusz odwołuje się także do tradycji nowoczesnego malarstwa, tylko trzeba to potrafić dostrzec. Poza tym świetnie panuje nad najnowszymi technologiami, zarówno w fotografii, instalacji, jak i w wideo, w których korzysta z obrazu cyfrowego. Jest jednym z najlepiej teoretycznie i technologicznie przygotowanych twórców do bycia w wirtualnym świecie, ale musi uważać, aby się w nim nie zgubić!

Mateusz Pęk, Inkrustacja

Co zobaczyłem w Zonie? Krzesło, wiatraczek  i niebieską linię, która jednak prowadziła do tradycji konstruktywizmu oraz rzutowane obrazy, a właściwie grafiki o symetrycznym układzie, które są tradycją, m.in. Romana Cieślewicza. Ich idea jednakże nie była zbyt czytelna z racji niedoskonałości rzutowanego obrazu. Ale całościowy efekt "ekranu-żaluzji" był zaskakująco interesujący. A cała ekspozycja? Choć skromna, to ciekawa - tak, jak na Mateusza przystało. Potrafi on w sugestywny i wiarygodny sposób operować aspektami najnowszej sztuki i technologii, ale także przekazywać sygnały o świecie  polityki i zagrożeniu militarnym, trochę, jak Krzysztof Wodiczko, choć w sposób nie tak spektakularny.

Mateusz Pęk, Inkrustacja

Oto, co mi napisał o idei opisywanej wystawy w Łodzi: "To takie poczucie, że wystarczy sezon, dwa aby prace współcześnie powstające traciły wartość symboliczną pozostaje jedynie ta wizualna [jakość], tak więc wybrałem fragmenty dokumentacji, prace w większości powstające do przestrzeni Zony i rozpocząłem układanie z nich ornamentów, kierując się kolorem, walorem i rytmem form. Tak to powstało to płaskie zdobienie, odłożone na ścianach galerii." Czyli artysta posłużył się metodą recyklingu, ale ta estetyka nie była czytelna, co było dużym atutem ekspozycji.

Mateusz Pęk, Inkrustacja

Jedną z cyfrowych grafik był portret Lech Wałęsa o znamionach delikatnej karykatury. Dlaczego? "Wałęsa był balonem przed frontem galerii, przy okazji grupowego projektu w przestrzeni Łodzi, jak zapewne wiesz, śmieszny mi się wydał w zestawieniu z tym kawałkiem gumy za nim." - tak opisał tę pracę Mateusz. Obok Marka Zygmunta jest on najlepszym trójmiejskim artystą mediów cyfrowych! Kiedy pokaże go warszawska Zachęta? Być może wówczas, kiedy przeminie sztuczna moda na skandalistkę Katarzynę Kozyrę, artystkę przereklamowaną i niewiele ciekawego proponującą od prawie 20 lat.

Mateusz Pęk, Inkrustacja

Wątek "niebieskiej linii" tak mi wyjaśnił Mateusz: "Jeszcze jest przyczepiona do wentylatora przy fotelu rozdmuchująca, burząca ścianę rolet. Wiem, że nie było żadnego opisu wskazującego na ten wątek, tym niemniej miałem tego Największego z anektujących, naznaczających przestrzenie, komponując instalację".

No i nie spotkałem się z Mateuszem w Łodzi, gdyż były inne wernisaże tego wieczoru! Musiaem być na wręczeniu nagrody im. Katrzyny Kobro Zygmuntowi Rytce. Może uda się następnym razem albo w Gdańsku? Czas pokaże.  

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Grzegorz Królikiewicz - bezkompromisowy mistrz kina (Festiwal Tofifest w Torunu, 2011)

Tofifest' 2011, Przypadek Pekosińskiego - teaser,   reż.G.Królikiewicz 

Podsumowujemy jeszcze rok 2011. Bardzo ważnym wydarzeniem, o którym ciągle myślę i długo zabierałem się do jego analizy, były spotkania i pokaz filmów Grzegorza Królikiewicza na bardzo ciekawym festiwalu filmowym Tofifest w Toruniu, którego także byłem uczestnikiem. Wyżej oceniam ten festiwal od bydgoskiego oraz od wcześniejszego łódzkiego – Cameraimage. Dlaczego? Może o tym napiszę innym razem.

Przy okazji krótko o imprezie filmowej z Torunia. Bardzo różnorodny w swej formule był kolejny Tofifest z roku 2011, gdyż odbywały się na nim nie tylko pokazy filmowe i spotkania z reżyserami, ale także żywe dyskusje panelowe, w tym o polskim kinie, które nie jest w dobrej kondycji. Przysłuchiwałem się rozmowie o polskim kinie historycznym, nad którym ciąży niestety zły duch Jerzego Hoffmana i Andrzeja Wajdy.

Wcześniej, w kwietniu 2011 byłem także w ms² w Łodzi na promocji książki „wywiadu-rzeki” Piotra Kletowskiego i Piotra Mareckiego Królikiewicz. Pracuję dla przyszłości (Kraków 2011) oraz na pokazie filmu Wieczne pretensje (1974), zrealizowanego m.in. w BWA we Wrocławiu, a ukazującego w pokrętny sposób, przy użyciu różnorodnych, ale jakże wyrafinowanych ekspresjonistyczno-surrealistycznych środków, przygnębiające i tak naprawdę żałosne lata 70. XX wieku, kiedy kontrole w zakładach mięsnych mogły się skończyć nie tylko wyrokiem sądu, ale śmiercią oskarżonego. Film jest trudny, ciężki i ponury, podobnie jak przedstawione w nim lata pełne były beznadziei i pitego na umór alkoholu. 

Wraz z gośćmi festiwalowymi w Toruniu obejrzeliśmy Na wylot (1972) - film traktujący o potędze i sile miłości, która jest najważniejsza. To jeden z najistotniejszych polskich filmów powojennych, w którym tragizm i zbrodnia połączone z niesamowitym realizmem stworzyły jedyny w swoim wydaniu utwór filmowy, z koncepcją przestrzeni pozakadrowej będącej bardzo ważną propozycją teoretyczną. 

Grzegorz Królikiewicz o Zabiciu ciotki

Grzegorz Królikiewicz w DKF Maciste w Bochni, 2011

Łukasz Ronduda w tekście Skolimowski, Królikiewicz, Żuławski, Uklański Czyli wypisy z historii polskiej nowej fali z „Obiegu” pisał: ” Z Warsztatem Formy Filmowej łączyło Królikiewicza teoretyczne podejście do filmu, postulat powiązania teorii i praktyki, nastawienie na "rozszerzenie możliwości sztuk audiowizualnych" oraz popęd do eksperymentowania. Otwarta struktura filmów Królikiewicza w interesujący sposób koresponduje nie tylko z prowokacyjnymi, filmowymi Warsztatu Formy Filmowej (czekającymi na wypełnienie przez widza), ale generalnie z rozwojem sztuki nastawionej na inicjowanie aktywności odbiorców (partycypacyjnej i interaktywnej), a uprawianej przez polską neoawangardę lat siedemdziesiątych. Możemy wręcz stwierdzić, iż w filmach Królikiewicza dokonało się to, o czym marzył Warsztat Formy Filmowej: wejście rozwiązań i eksperymentów awangardowych do mainstreamu polskiej kinematografii. Bowiem artyści ci traktowali swoją działalność m.in. również jako wytaczanie nowych obszarów ekspresji dla filmu, poszerzanie znanej nam dotychczas audiowizualności. I zachęcali innych reżyserów (poprzez np. wykłady i działalność w szkole filmowej) do czerpania z ich osiągnięć. Wiele scen np. w Tańczącym Jastrzębiu jest próbą zastosowania pewnych rozwiązań formalnych wprowadzonych przez Warsztat Formy Filmowej (stało się tak zapewne za sprawą operatora tego filmu Zbigniewa Rybczyńskiego). Do najbardziej charakterystycznych należy scena, gdzie w kadrze permanentnie znajduje się ucho głównego bohatera. To według mnie powtórzenie filmu Punkt Bendkowskiego. Z kolei scena, w której znajdująca się pod łóżkiem kamera zatacza cykliczne kręgi o zakresie 360 stopni byłaby wariacją na temat filmu Linia tego samego autora (17). W kilku miejscach filmu (scena rozmowy z sekretarką, scena rozmowy z młodym inżynierem) zostaje zastosowana poetyka filmu Bezdech Wojciecha Bruszewskiego.Na szczególną uwagę zasługuje tutaj fakt współpracy Królikiewicza z artystą sztuki performance Zbigniewem Warpechowskim, który pełnił w jego filmach rolę scenografa.”

Genialnym wprost filmem Królikiewicza jest Przypadek Pekosińskiego (1993), tym razem bliski dokumentowi i prowokacji artystycznej połączonej z interakcjami samego Bronisława Pekosińskiego, którego tragiczne losy poznajmy w tym niezwykłym utworze. Bohater rozdarty między partią a kościołem nie potrafił odnaleźć się w rzeczywistości. Widzimy go w nieustającym upadku, niczym socjalistyczny system, który chciał go wykorzystać do propagandy a sam się zdegenerował.

Świetnie się stało, że na toruńskim festiwalu Królikiewicz, dodajmy jedyny polski reżyser, który jest również teoretykiem kina posiadającym własną filozofię sztuki, stał się kimś ważnym i znaczącym - za życia został mistrzem. Jego kino sytuuje się na pograniczu kina eksperymentalnego i klasycznej fabuły. Więc jego recepcja musi dokonać się wolniej chyba, że doczekamy się takich analiz, jak Łukasza Rondudy. Wydana w 2011 książka o Królikiewiczu oraz spotkania w Toruniu były udanym krokiem w kierunku akceptacji trudnej i bezkompromisowej twórczości profesora szkoły filmowej w Łodzi.

piątek, 30 grudnia 2011

Corinna Streitz - "Gespinste" \ "Urojenia" (2011). Postsurrealistyczny performance fotograficzny o samotności... (Wittenberge, Niemcy). Portfolio Review w Bratysławie 04 i 05.11.11

To już ostatnia refleksja po Portfolio Review w Bratysławie 04 i 05.11.11, z małym aneksem do roku 2010, który tak tragicznie zmienił polską historię. Konkluzja jako się nasuwa nie jest optymistyczna dla fotografii polskiej. Po pierwsze młodzi polscy fotografowie nie pokazują się na tego typu prezentacjach, jak Portfolio Review w Bratysławie. Nie wiem dlaczego, gdyż jest to szansa na wystawy czy sukces finansowy w Europie  np. w Wiedniu czy w Berlinie. Po drugie porównując młodych, czy też w średnim wieku artystów z Czech, Słowacji, Rosji, Austrii, Francji i innych krajów z polskimi, to zaryzykuję tezę, że porównanie to jest niestety bardzo niekorzystne dla Polski. Przez ileś lat żyłem w przeświadczeniu, że ilość polskich szkół fotograficznych, ilość profesorów od fotografii, konkursów i festiwali doprowadzi do tego, że polscy fotografowie i przede wszystkim fotografki mocno zaistnieją na świecie w XXI wieku. Nic takiego nie nastąpiło i szybko nie nastąpi, poza kilkoma sukcesami, które miały miejsce w ostatnich latach.

Ale wracamy do rzeczywistości z końca 2011 roku, z jego ciepłymi, mglistymi, lecz ponurymi dniami, które w pewien sposób przypominają klimat fotografii Corinny Streitz (ur. 1970), która w cyklu Gespinte, (Pajęcza nić) z 2011 roku w niezmiernie udany sposób kontynuuje program fotografii surrealistycznej, a precyzując jego romantyczno-symboliczną wersję. Cykl ten zawiera około 30 czarno-białych analogowych zdjęć. Oczywiście Corinna nie jest już nadrealistką, gdyż epoka rewolucji surrealistycznej miała miejsce dawno temu w latach 20. i 30., ale jej program i znaczenie wyznaczał gównie André Breton. Niemiecka artystka w 2011 roku powraca jednak do tych samych problemów, jakie nurtowało środowisko paryskich nadrealistów, aby przypomnieć powieść guru tego nurtu Bretona - Nadja, dotyczącej ludzkiej samotności, w życiu lub śnie, które stają się koszmarem. Granice między realnością, a nadrealnością uległy i tym razem, w twórczości  Corinny Streitz,  precyzyjnemu zatarciu, jak w najlepszych filmach Luisa Buñuela.


(Nasuwa się proste pytanie - kogo widzimy na zdjęciu u góry? I do końca nie wiemy, jaka jest odpowiedź, gdyż za każdym razem na fotografiach mamy wrażenie, że podglądamy inną osobę - raz dziewczynę, raz dojrzałą kobietę, a może czasami mężczyznę. Pojęcie płci często uległo zatarciu, czyli świadomej transgresji).


Bardzo podoba mi się cykl Gespinte posiadający także swoje wydanie książkowe, które można obejrzeć na stronie internetowej artystki (http://corinnastreitz.net). Warto i proszę się nie śpieszyć. Dlatego w tym roku podczas Portfolio Review na te właśnie prace oddałem głos nr 1, choć Corinna  nie zdobyła żadnego punktowanego miejsca (od 1 do 10). Podoba mi się też nietypowa, dynamiczna aranżacja jej wystaw, która rzadko jest stosowana w ten dysharmonijny sposób, dookreślając ideę pokazu. W Polsce podobne układy aranżacyjne stosuje np. Magda Hueckel, a także niżej podpisany na Biennale Fotografii w Poznaniu w 2009 r.

Corinna jest absolwentką berlińskiej Neuen Schule für Fotografie, gdzie uczyła się w pracowni znanego fotografa i pedagoga  Wolfganga Zurborna, który w 2003 r. miał wystawę w galerii FF w Łodzi. W 2011 Corinna chodziła także na zajęcia do pracowni  Evy Bertram w tej samej berlińskiej szkole. Można by poszukiwać bliższych analogii pomiędzy "migotliwym" i kolorowym wycinkiem świata według Zurborna oraz kobiecą introspekcją świata dziecka u Bertram z jednaj strony lustra, a jego odbiciem i refleksami w postaci zawsze bardzo osobistych i skrytych fotografii  Corinny Streitz. Ale jest to analiza na inny czas i miejsce.



(Ta fotografia powyżej wykonana nieopodal drzewa przypomina mi o jednej z prac Hansa Bellmera. Oczywiście Corinna zna jego twórczość, ale brakuje tu tytułowej "lalki", chyba że jest nią sama artystka, która w narcystyczny sposób bawi się sobą. Nie, taka interpretacja mnie nie przekonuje. Bardziej dostrzegam tu przełamywanie własnych lęków i jednocześnie ich uzewnętrznianie, a także surrealistyczne maskowanie swej tożsamości poprzez defragmentację).


W opisywanym cyklu mamy do czynienia z dość popularną w latach 80. i 90. formułą foto-performance. Obecnie rzadziej stosowaną. Widzimy tu tradycję niemieckiego ekspresjonizmu, ale i surrealizmu. Niektóre prace przypominają dokonania Diane Ducruet, jak np. autoportret wśród makówek. Inne są tradycją malarstwa Francisa Bacona, ale jakże udaną.

W tym roku w Bratysławie w czasie Miesiąca fotografii mogliśmy obejrzeć  także bardzo dobrą wystawę w "klimacie" bliskim pracom Corinny, w stylu surrealistyczno-ekspresjonistycznym, ale połączoną z wypowiedzią w formie rysunków, odnoszących się i wchodzących w dialog z własną fotografią. Mam na myśli ekspozycję w duchu wiedeńskiego Fin de siècle  Birgit Jürgenssen (1949-2003). Tylko nasuwa się jedna istotna uwaga. Prace Corinny Streitz nie są sztuką feministyczną, jak w przypadku Austriaczki, przeciw niczemu nie protestują i o nic nie walczą.


(Proszę zwrócić uwagę na archetypiczny wizerunek, zawarty w tej fotografii powyżej, dotyczący nieustannej wędrówki duchowej, znanej także ze wspomnień Wernera Herzoga, ale także twórczości wielu innych artystów, o czym mówiłem autorce w Bratysławie).

I jeszcze jeden bardzo ważny aspekt, który muszę zaakcentować. Autorka doskonale panuje nad każdą fotografią, tworzyć jej wizualizację i przekonywujący nastrój. Podobnie postępuje fotografując posępny pejzaż, luksusowe wnętrze czy detal architektoniczny. Rzadko się zdarza, aby artysta miał tak dużą zdolność kształtowania fotografii wypełniając ją własną duchowością.


(Ta praca u góry wydaje mi się najbliższą posępnego i antyhumanistycznego klimatu wybitnej twórczości Bacona, ale także klasycznego surrealizmu, który mógł ukazać  postaci ludzko-zwierzęce, wydobywając je z ludzkiej podświadomości, jak Max Ernst).


(Proszę także zwrócić na niezwykłość tej fotografii, w tym leżące bezwładnie na wodzie ciało (znak śmierci?) "oznaczone" jest znakiem węża. Czego dotyczy ten symbol? Śmierć, zło, nieszczęście a może wszystko razem?).


I końcowa praca z ukazaniem metafory ulotności życia, które przypomina o jedności świata natury: ludzi-roślin-owadów, z zaakcentowaniem także nietrwałości i niestabilności medium fotografii o czym świadczą zagięty, a może celowo zniszczony dół zdjęcia. Nie liczę okładki z delirycznym odbiciem po raz kolejny zamaskowanego  narcystycznego ciała. Co ciekawe, udekorowanego cierpieniem,  niczym św. Sebastian. Jest to więc według mojej analizy późnomodernistyczny  emblemat, gdyż surrealistyczny w rodowodzie wiecznego życia w ponowoczesnym świecie? Nowa ikonografia potrzebuje nowych symboli życia i śmierci, a warunkiem ich powstania jest samotność i alienacja w nierzeczywistym świecie.

P.s. Kilka dni temu po filologicznych wyjaśnieniach z języka niemieckiego, jakie przesłała mi Corinna na temat znaczenia staromodnego słowa Gespinste zdecdowalismy się na tłumaczenie polskie jako Urojenia, nie zaś Pajęcza nić.