Andrzej Urbanowicz był dla mnie bardzo ważnym artystą - niepokornym, poszukującym duchowości w neognozie i buddyzmie, związanej z uniwersalną prawdą o świecie. Każda rozmowa z nim była niesłychanym przeżyciem, każde Jego zdanie miało moc i siłę wyrazu. Miał w sobie coś z guru, choć w kwestii chrześcijaństwa się z Nim nie zgadzałem. W grudniu 2010 na prośbę Andrzeja napisałem krótki tekst o naszej znajomości w związku z przygotowywaną publikacją. Mieliśmy się spotkać w czerwcu 2011... Jak na razie jest artystą niedocenionym, ale jestem przekonany, że się to zmieni, gdyż stworzył wokół siebie nie tylko środowiskowo artystyczne, ale malował wyjątkowe obrazy od lat 60.
Żegnaj Przyjacielu! Twoja sztuka będzie wieczna, Twoja duchowość także.
Kwadrat Saturna, 1999, olej na płycie pilśniowej, 70x70 cm
O
Andrzeju i jego sztuce
Andrzeja
Urbanowicza poznałem … nie pamiętam dokładnie w jaki sposób. Co dziwne wydaje
mi, że odbyło się to bardzo dawno, choć faktycznie miało to miejsce z wraz przygotowywaniem wystawy Katowicki underground artystyczny po 1953
roku (2003). Do jej części fotograficznej zaprosił mnie prof. Janusz Zagrodzki,
główny kurator tego udanego i potrzebnego pokazu. Czas, który jest pojęciem tak
naprawdę względnym, jeśli nie podejrzanym, w moim życiu bardzo przyśpieszył po
czterdziestym roku życia. Czy jest to smutne? Być może, ale zacierają się
szybciej horyzonty wielu zdarzeń czy spotkań.
1. Nasze relacje z
Andrzejem
Nasza współpraca przy
organizacji wystawy o undergundzie udała się. Nie było żadnych problemów czy
spięć. Przy okazji poznałem także Stasia Rukszę, który pracował w BWA.
Następnie razem współpracowaliśmy przy bardzo dużej ekspozycji Jerzego
Lewczyńskiego, który wielokrotnie już w latach 80. i 90. opowiadał mi o
niezwykłej postaci Andrzeja – jego happeningach czy magii, wobec której Jurek
nie wiedział, jak ma się ustosunkować. Nie mówiąc już o Zofii Rydet (z. 1997),
która zdecydowanie bardziej podatna była na tego typu zabiegi
hapeningowo-artystyczne, choć zdaję sobie sprawy z nieadekwatności tego
określenia. Jerzy Lewczyński – wybitny polski artysta-fotograf - wielokrotnie
potwierdzał i przyznawał wpływu filozofii bycia i twórczości Andrzeja. Niewielu
artystów stać, aby przyznawać się do takich zależności, które tak naprawdę nie
są niczym brzemiennym czy złym. Świadczą o zwykłej przyzwoitości określonego
twórcy. Lewczyński też jest dla mnie autorytetem.
Pamiętam także nasz
wspólny udział: Andrzeja, Jurka, także Adama Soboty na sesji teoretycznej o
twórczości Beksińskiego w BWA Bielsu-Białej przy okazji jego wystawy
fotograficznej tego ostatniego ze zbiorów Muzeum Narodowego we Wrocławiu.
Pamiętam, jak Andrzej opowiadał o sile energetycznej czy duchowej rysunków
Beksińskiego, które po przywiezieniu do Katowic w 1977 roku i ich rozpakowaniu
spowodowały Jego niesamowity ból głowy. Mówił „ten ból pamiętam do tej pory”.
Andrzej zaprosił mnie
także, abym dwukrotnie zaprezentował katowickiej publiczności swoje
przemyślenia o fotografii. Raz mówiłem o fotografii surrealistycznej i
znaczeniu w niej Hansa Bellmera, drugim razem przy okazji otwarcia drugiej
wystawy Bellmera, co było wielkim wydarzeniem w skali całego kraju mówiłem o
znaczeniu artysty i poszukiwaniu „pisma ciała”. Drugi z tekstów opublikowałem w
książce Oblicza fotografii (Września, 2009).
2. Pracownia na ul.
Piastowskiej
Bardzo cenię sobie
rozmowy z Andrzejem. Jest bardzo świadomy tego, co tworzy, wnika w atmosferę
swych prac niczym dawny alchemik poszukujący złota. Pamiętam nasze dyskusje na
temat surrealizmu, sztuki gejowskiej, którą poznał w Nowym Jorku czy galerii
Krzywe Koło. Andrzej dla mnie autorytetem w sprawach artystycznych, lubię z nim
rozmawiać. Żałuję tylko, że nie wytrwał w buddyzmie, który uprawiał i
współtworzył w Polsce na początku lat 70., gdyż to mogłoby go zbliżyć do
poznania i zrozumienia świata, a jestem pewien, że poprzez religię, w mniejszym
stopniu filozofię i sztukę można to uczynić sposób mniej lub bardziej
doskonały, choć nigdy wpełni doskonały. Oczywiście wpływ buddyzmu był
wielokrotnie interpretowany w kilku tekstach o Jego twórczości.
Czy pracownia jest tylko
miejscem pracy? Pytanie banale. Odpowiedź brzmi nie! Jest i przez lata było, o
czym też wielokrotnie pisano, miejscem, gdzie przyjeżdżali lub bywali czołowi
czy wybitni intelektualiści polscy. Cenna jest biblioteka składająca się
tysięcy książek i katalogów. Pewnie równie interesująca jest korespondencja.
Ale najważniejsze są
prace Andrzeja tworzone od końca lat 50. Pamiętam do dziś obraz o dużym
formacie, jaki pokazywany był na początku lat 60. w Krzywym Kole Mariana
Bogusza. Równie dobrze pamiętam test, w którym udało się artyście wyjść poza
ograniczenia konstruktywizmu Władysława Strzemińskiego poprzez powrót do ikony
i poglądów filozoficzno-estetycznych św. Dionizego Aeropagity. Szkoda, że tego
nie potrafił „pociągnąć” dalej, gdyż wydaje mi się, że ten problem jest w
dalszym ciągu do rozwiązania.
Ale przyszli historycy
Jego tak ważnej dla mnie twórczości będą mieli problemy z interpretacją. W
którym momencie buddyjskie symbole i znaki, a także wcześniejsze alchemiczne
przestają znaczyć i stają się „znaczeniem pozbawionym znaczenia”, jak to miało
miejsce w dojrzałej i późnej twórczości wspomnianego już Beksińskiego. Czy jest
to już forma wyzuta znaczenia? Czy jest ona tylko ornamentem, ale wiemy też że
sam ornament także może być znaczący, aby przywołać jego przejawy antyczne –
groteskę czy manierystyczne – tzw. rollwerk.