Szukaj na tym blogu

piątek, 4 marca 2011

Sylwia Adamczuk zestaw "Ona", wrzesień 2010



 Ona, 2010

Sylwia Adamczuk, studentka fotografii w szkole filmowej i WSSiP w  Łodzi, jest bardzo zdolną osobą, którą uczyłem na licencjacie na ASP w Gdańsku, i o której pisałem już na swym blogu z okazji dyplomów. Wśród młodych osób wyróżnia ją bardzo duża samoświadomość i bardzo dobre przygotowanie teoretyczno-historyczne. Na jej blogu znajdują się ciekawe teksty z zakresu krytyki. Jest to ważne, aby cały czas konfrontować swe dokonania z wielkimi i znanymi i nie powtarzać się, lub przeciwnie - operować "powtórzeniem", jak czyniła to np. Katarzyna Kobro, dochodząc do oryginalnych rezultatów. Ale z tragicznej pary artystów Władysław Strzemiński - Katrzyna Kobro, wolę tego pierwszego za jego unizm oraz ciągłe poszukiwanie i znajdowanie potencjalnie najdoskonalszej formy. 

Sylwia Adamczuk w mailu do mnie tak skomentowała swoje prace: "Zestaw "Ona" jest dla mnie bardzo ważny, gdyż są to swego rodzaju "akty" bliskiej mi osoby - mojej babci. W swoich zdjęciach coraz częściej odwołuje się do osób, rzeczy lub przestrzeni z którymi mam styczność na co dzień. Te fotografie są w pewnym sensie zapisem przemijania kobiecego ciała i choć na zdjęciu znajduje się konkretna postać to wydaje mi się, że są one dosyć uniwersalne. Cała seria jest również zaprzeczeniem tego, co możemy oglądać w powszechnie dostępnych czasopismach - wykreowanych, sztucznych i nieistniejących ciał. Starałam się, by te fotografie bez jakiegokolwiek retuszu pokazywały "prawdę", jaką odciska na naszych ciałach czas. "

Czasami, aby pokazać określoną koncepcję i zwerbalizować własny punkt widzenia wystarczy wykonać i pokazać jedną lub kilka fotografii. Młodzi twórcy często nie potrafią dokonać selekcji przedstawiając kilkanaście zamiast np. trzech fotografii. Ale bardzo często "mniej znaczy więcej". I tak jest w przypadku subtelnych i intymnych zdjęć Sylwii Adamczuk, która z widzem nie chce dzielić się wszystkim. Zastrzegła dla siebie nie tylko określone wspomnienia, ale prywatność sytuacji i zdarzenia. Te zdjęcia są wzniosłe w swym przekazie i przez to bardzo udane w czasie, kiedy "wszystko jest na sprzedaż", o czym świadczą prace Katrin Trautner nagrodzonej na łódzkim Fotofestiwalu nagrodą Grand Prix w 2010.

poniedziałek, 28 lutego 2011

Gerlinde Miesenböck, z serii »Das Erbe« [The Heritage], 2008–2010

Najważniejszym cyklem, jaki wykonała mieszkająca w Linzu Gerlinde Miesenböck (ur. 1978) jest seria Das Erbe (Dziedzictwo), która należy do kategorii "nowego dokumentu". Czym charakteryzuje się ta popularna na całym świecie stylistyka w przypadku twórczości Gerlinde? Odkrywaniem własnego domu rodzinnego, powrotem do świata dzieciństwa, wspomnieniami związanymi z poczuciem nostalgii, może osamotnienia? Ale w cyklu tym, w przeciwieństwie do polskiego "nowego dokumentu", nie ma ironii i dadaistycznego ludyzmu.



Bardzo istotna jest natomiast fragmentaryczność widzenia i lekko surrealne asocjacje obrazu, który zderza ze sobą poszczególne części pracy. Pewnie należy w tym zabiegu widzieć raczej tradycję "nowego widzenia" z lat 20. i 30. XX wieku, niż dokonania Roberta Franka z albumu Amerykanie.  

Gerlinde poznałem w Bratysławie kilka temu podczas Porfolio Review i zapamiętałem jej zdjęcia. W tych fotografiach podoba mi się to, że poszukiwała czegoś trwałego w tradycji kultury austriackiej, starając się określić różnicę pomiędzy tym, co stare i nowe. Tym, co musi zniknąć i tym, co pozostanie na dłużej w pamięci, jak np. babcia artystki.


  
Stefanie Hoch w krótkim tekście na temat tego cyklu, napisanym przy okazji Triennale w Linzu,  słusznie akcentuje najważniejsze aspekty tego memoratywnego widzenia, jak widoki poszczególnych pokoi, ludzkie gesty, czy intensywny kolor fotografii. Jednocześnie Gerlinde ukazuje zanikającą starą strukturę układu rodzinnego, która właśnie poprzez kadrowanie i niedopowiedzenie jest podważana. Tak, tradycyjna rodzina jest w kryzysie! Z kilku powodów, także przynależności do "nowego dokumentu" i akcentowania ekspresji poprzez kolor, można jej prace porównać ze zdjęciami Krzysztofa Zielińskiego.




Niektóre zdjęcia pełne są napięcia emocjonalnego, inne chłodne i prawie wyobcowane. W "nowym dokumencie" często operuje się zmiennością ujęcia i rożnym kadrowaniem. Raz widzimy prace z leżącymi na śniegu owocami, za moment beznamiętnie stojące na blacie kuchennym kwiatki. Czym jest obraz i czym pamięć obrazu? To pytanie wielokrotnie powraca w tym ciekawym cyklu.


Ale najważniejsze jest tu niedopowiedzenie i zderzenie detalu ze znikomością niewidocznego, bo znajdującego się poza kadrem człowieka. Ludzie przeminą, przedmioty zaś mają szansę pozostać. 

Niedawno dowiedziałem się o wystawie indywidualnej Gerlinde w Środkowoeuropejskim Domu Fotografii w Bratysławie zorganizowanej w 2011 roku, na której pokazała nowy cykl Landscapes: Finland. Ale jest on dla mnie zbyt estetyczny, w typie fotografii z lat 80. XX wieku Konrada Pollescha. Napisałem więc do Gerlinde, że romantyczne piękno, w wydaniu jakim prezentuje, już przeminęło i chyba już nie powróci. Ale może się mylę?

sobota, 26 lutego 2011

Czym jest monidło? ("Monidło" – wstępna próba rehabilitacji, STOP! Galeria, Lublin, 24.02-25.03.2011)

Otwarcie wystawy. Od lewej A. Różycki, Lucjan Demidowski  Marcin Siudziński

Wystawa, której kuratorami są Andrzej Różycki i  Marcin Sudziński zajmuje się rzadkim problemem z zakresu antropologii kultury, jakim są tzw. monidła. Historycy sztuki zazwyczaj nie interesują się przedmiotami materialnymi tak niskiej rangi, a szkoda! Jednak są one przedmiotem eksploracji artystycznych od kilku lat, m.in. w pracach Anny Baumgart, Ewy Martyniszyn czy jako ready-mades Józefa Robakowskiego.  Ale przywołani przeze mnie artyści najczęściej ironicznie odnoszą się do działalności przede wszystkim rzemieślniczej, która pozostawiła po sobie obrazki religijne lub portrety ślubne czarno-białe, idealizowane i kolorowane. 

W trochę inny sposób działa w tym obszarze Jerzy Lewczyński, który zarówno ironizuje, jak też odkrywa nieznany obszar eksploracji twórczych w dawnej fotografii, którą używa do tworzenia "archeologii fotografii".
  

Dlatego z wielkim zainteresowaniem przeczytałem kilka dni temu o wystawie w Lublinie, która próbuje zmienić kontekst kulturowy obiektów "niższego rzędu", a nawet dokonać ich rehabilitacji. W komunikacie prasowym o ekspozycji czytamy: "Do wystawy zgromadzono około 30 oryginalnych prac pochodzących z archiwów prywatnych osób. Nawiązano kontakt z osobami zajmującymi się wytwarzaniem i sprzedażą kolorowanych portretów (tzw. monideł), które wypożyczyły bądź też bezpośrednio włączyły się w działania wokół wystawy". 


 Wybitny artysta Andrzej Różycki, który w swej twórczości od wielu lat stosuje "estetykę monidła",  uprawomocniając ją i "wciągając" do neoawangardowej sztuki aktualnej w tekście pt. Monidło - wstępna próba rehabilitacji napisał: "Pojęciem „monidło” potocznie posługują się, co ciekawe, wyłącznie ludzie z większych miast, ludzie zazwyczaj wykształceni. Tego określenia całkowicie nie znają natomiast ludzie wsi i małych miasteczek. Mało tego – nie znają, nie używają, nie wiedzą o takim utytułowaniu obrazów fotograficznych, ludzie posiadający owe monidła. [...] Pojęcie „monidło” z całą pewnością pochodzi jednak od zdolności mamienia. Rozszyfrowanie dziś tego pojęcia bez szerszych badań jest poważnie utrudnione. Można pójść dwoma tropami. Pierwsze to szlachetne rozumienie od łacińskich słów: moneo-monere, czyli jakaś forma pokrycia (np. warstwą malarską), drugie, które wydaje mi się ze wszech miar zasadniejsze, a pochodzi ono od pośledniejszego zwrotu, by kogoś omamić, a tym samym otumanić, zbajerować i zarobić. Wszystko zdaje się wskazywać, że „monidło” zostało ukute w środowisku „szemranym” – może warszawskim? Przemawia za tym użycie tej nazwy w opowiadaniu Jana Himilsbacha z lat 60. pod znamiennym tytułem Monidło. Wydaje się również, że nieomal za przyczyną literata, kamieniarza nagrobnego, Jana Himilsbacha ugruntowało się wyłącznie pejoratywne znaczenie tego pojęcia, dla wielu utożsamianego z kiczem.



Wydarzyła się rzecz nieprawdopodobna w polskiej nauce: wśród polskich badaczy – etnografów, kierujących się niewątpliwie swoistym poczuciem smaku, wykluczono ze strefy badań zjawisko monidła. Przemilczano i zignorowano istnienie portretów ślubnych i rodzinnych o charakterze monidła, funkcjonujących w nieomal każdym domu na prowincji. Muzea etnograficzne, skanseny nie eksponują takowych obrazów fotograficznych. Sprawa wydaje mi się wręcz skandaliczna. Jest to swoiste cenzurowanie estetyki ludzi prostych, mieszkańców wsi. 



Każdy kto znał i pamięta chatę, dom wiejski, nie będąc koniecznie badaczem naukowym, muzealnikiem czy pracownikiem skansenu, wie, że w wiejskiej izbie, we wnętrzu domu, znajdowały się bardzo nieliczne przedmioty ograniczone do rzeczy i narzędzi niezbędnych, racjonalnych w swych funkcjach, przeznaczonych do codziennego użytku. Wynikało to z jednej strony z ubóstwa, a z drugiej z funkcjonalności tych przedmiotów, jak i ograniczonej wielkości chat. Każdy przedmiot miał swoje znaczenie i swoje miejsce, w którym stał. Ściany w chałupach miały zaś specyficzną rolę. Dotyczyło to głównie izb reprezentacyjnych. Wisiały tam święte obrazy i na domiar ważności, właśnie monidła." 


Czy możliwa jest całościowa akceptacja monidła? Chyba nie, gdyż podział na sztukę wysoką, niską, prymitywną, psychicznie chorych, etc. wciąż istnieje, choć jej zasady, jak i reguły uległy już zachwianiu. Jeśli historia kultury zintegruje się w kulturę wizualną, wtedy obok np. Władysława Strzemińskiego i Andrzeja Różyckiego pojawią się rzemieślnicy i anonimowi twórcy, tworzący monidła. Oczywiście taka perspektywa jest możliwa, ale za lat kilkanaście czy kilkadziesiąt. Jej pionierami są kuratorzy wystawy w Lublinie i za to należą im się słowa uznania!




Fragment wystawy w Lublinie

wtorek, 22 lutego 2011

Pojechałam, zobaczyłam, zrozumiałam... (Gala Blog Roku 2010, W-wa,17.02.)



Pojechałam na Galę Konkursu Blog Roku 2010 jako reprezentant mego męża Krzysztofa Jureckiego, nominowanego do nagrody w dziale Kultura! Przeżyłam wieczór zorganizowany z wielką pompą przez Onet.pl, pretendujący niemal do miana wydarzenia kulturalnego! Wróciłam pełna wrażeń!

Oczywiście wszystkim zwycięzcom gratuluję!

Gala była sprawnie zorganizowana, wszyscy nominowani (lub ich reprezentanci) otrzymali oprawione w ramki dyplomy i torebki z gadżetami, zostali sfotografowani i poczęstowani różowym trunkiem.

Przedstawienie też było niezłe, scenografia i owszem, z rozmachem, Olivier Janiak błyszczał, Andrzej Smolik muzykował!

Uważnie wysłuchałam werdyktu jury, szczególnie Pana Stuhra, bo ta kategoria, jak wiadomo, interesowała mnie najbardziej. Nagrodę otrzymał blog O sztuce – artyści, dzieła, podróże autorstwa Justyny Napiórkowskiej, głównie za, jak to podkreślił Pan Stuhr, piękne pisanie o jego dwóch ukochanych miastach – Rzymie i Krakowie. Wzruszyłam się, bo to są także MOJE dwa ukochane miasta, no, może dorzuciłabym jeszcze Wenecję, ale o niej nie było mowy! Bawiłam się dobrze, ale do czasu...

Bardzo pilnie obejrzałam dyplom i otrzymane w torbie Onetu reklamówki sponsorów imprezy m.in. „Zwierciadło”, broszurę Subaru czy High End Design, ale szczególnie uwagę moją zwrócił katalog pt. Malarstwo. Bogna Jarzemska-Misztalska. Oczywiście obejrzałam w nim najpierw piękne, kolorowe reprodukcje, bo od nich zawsze zaczynam przeglądanie katalogu, żeby zorientować się z jakiego rodzaju twórczością mam do czynienia, a potem przeczytałam tekst autorstwa Katarzyny Napiórkowskiej, z którego dowiedziałam się, że „Bogna Jarzemska-Misztalska śmiało rozgrywa stosunki barwne na obrazach... Obrazy nęcą widza, by zmrużył oczy... Uzyskany efekt nęci połyskliwą fakturą, uwodzi szlachetną kolorystyką”.

Jako historyk sztuki nie takie rzeczy już czytałam... ale przede wszystkim zastanowiło mnie, co robi katalog z galerii Katarzyny Napiórkowskiej, jak wszyscy zainteresowani wiedzą – właścicielki warszawskiej galerii, miejsca pracy Justyny Napiórkowskiej, wśród reklamówek rozdawanych przez organizatorów Gali? Czy w tym kontekście nagroda przyznana Justynie Napiórkowskiej, córce Katarzyny Napiórkowskiej, jest wyrazem obiektywizmu jury?
A może to W TEJ ZABAWIE nie ma żadnego znaczenia?

Och, zapewne jest to czysty zbieg okoliczności, bo przecież wszystko było tak PIĘKNIE przygotowane!!!

Tyko nie wiem, dlaczego pisząc ten tekst po głowie kołacze mi uparcie piosenka Kazika:
„Na głowie kwietny ma wianek,
W ręku zielony badylek,
A przed nią bieży baranek,
A nad nią lata motylek”

… i mam ochotę ponownie obejrzeć Wodzireja?

Mariola Jurecka

poniedziałek, 21 lutego 2011

Czego szukamy w prawosławiu? ("Tadeusz Żaczek. Rzeczywistość i niezwykłość polskiego prawosławia. Fotografie z lat 1987-2010, 18.02-13.03.")

18.02. 2011 w galerii Wozownia w Toruniu otworzyliśmy wystawę Tadeusza Żaczka - dokumentalisty z Białej Podlaskiej, na temat polskiego prawosławia, które fascynuje mnie od ok. 2004 roku. W 2005 roku wraz z Anną Radziukiewicz z białostockiej  Fundacji im. Księcia Konstantego Ostrogskiego byłem kuratorem wystawy Światło ze Wschodu zorganizowanej w Moskwie w największej na świecie cerkwi - pod wezwaniem Chrystusa Zbawiciela (ros. Хра́м Христа́ Спаси́теля). Dzięki Annie Radziukiwecz poznałem Św. Górę Grabarkę i Policealne Studium Ikonograficzne, czyli Bielską Szkołę Pisania Ikon batiuszki Leoncjusza Tofiluka.



Czym jest religia prawosławna, jacy są jej wyznawczy, czy jest ona bardziej mistyczna od katolicyzmu? Wiele pytań powstaje po obejrzeniu tej wystawy na której pokazanych jest 70 zdjęć czarno-białych i 30 kolorowych oraz slide-show, z podkładem  muzycznym, w ilości 40 prac. Obecnie fotografowanie prawosławia  w Polsce jest tematem modnym, ale Żaczek należy do najważniejszych artystów z pokorą i w bardzo wszechstronny sposób zgłębiających ten niełatwy problem. 

Nowosiółki kolędowanie, 2010

Autor pokazu jest świadomym dokumentalistą odwołującym się do dwóch tradycji: piktorializmu z okresu 20-lecia międzywojennego i "fotografii socjologicznej" przełomu lat 70./80, która była także wypadkową amerykańskiej fotografii ulicznej z lat 60. i 70. (Garry Winogrand).

Boże Narodzenie-Jabłeczna, 2006

Droga na Św. Górę Grabarkę, 2005

Te piękne, czasami patetyczne i pełne symboli zdjęcia Żaczka, niekiedy są także lekko ekspresyjne ze względu na zastosowany obiektyw szerokokątny. Podejmują one problem żywego kultu religijnego, skromnego życia ludności z okolic Jabłecznej oraz jakże trudny do pokazania problem świętości, tak marginalizowany w dobie pop kultury, kiedy mitem (określenie Stefana Morawskiego) zastępuje mit i symbol. Oczywiście, jak widać na tej ekspozycji nie wszędzie tak się dzieje. 


Grabarka Św. Spasa, 2006

Wystawę tę polecam tym, którzy interesują się dokumentem fotograficznym, poszukują autentycznej wiary. Ekspozycja podzielona jest na następujące pasaże/grupy problemowe: "Święta Góra Grabarka" (tutaj można zobaczyć pierwsze, jeszcze mocno zgrafizowane prace Żaczka), "Pielgrzymki", "W cerkwi", "Obrzędowość", "Ostatnia droga", "Postrzyżyny", "Woda i symbol".   

Wielka woda-Jabłeczna, 2009

Tadeusz Żaczek  jest dla mnie bardzo ważnym fotografem już od kilku lat. Także dlatego, że dzięki niemu odkryłem w 2008 roku klasztor św. Onufrego w Jabłecznej nad Bugiem. Wizytę tam polecam wszystkim, nie tylko fotografującym.

  Fragment wystawy (fot. T. Żaczek)

 Fragment wystawy (fot. T. Żaczek)


Fragment wystawy (fot. T. Żaczek)


Toruńska TV.24 nakręciła bardzo ciekawy  materiał filmowy pt. Prawosławie w Galerii Sztuki Wozownia.

p.s Zachęcam także do lektury katalogu i zawartego w nim mego tekstu Wielowymiarowość i mistyka polskiego prawosławia, który zawiera inne watki interpretacyjne, niż ujawnione w tym zapisie.


czwartek, 10 lutego 2011

Sławomir Toman ("Zbliżenia", Galeria Lipowa 13, Lublin, 07-19.01.2011)


Czy Sławek Toman - bardzo dobry malarz z ośrodka lubelskiego, zbliżył się do swych ulubionych mistrzów Picassa, Dalego, Warhola? Raczej nie, bardziej przypomina mi postawę Jeffa Koonsa, który ironizuje ze sztuki dawnej czy, co może wydać się zaskakujące, Honoré  Daumiera, który potrafił w swych rzeźbach i litografiach śmiać się i w nowoczesny sposób korzystać z nowej broni, jaką była wówczas karykatura. Dziś straciła ona zadecydowanie na znaczeniu, więc wysiłki Sławka mogą okazać się mało skuteczne.


Dlaczego Sławek namalował Buddę? Z jednej strony jest to gest radości i zadowolenia, ale z drugiej gipsowy artefakt, który można kupić za kilka złotych w sklepie z pamiątkami. A więc trzeba uważać, jakie znaczenie przekazuje nam artysta i co jest tu "znaczące". Zdecydowanie bardziej gipsowość, czyli sztuczność figurki, niż radość!


Można ironizować i z Wenus z Milo zrobić lalkę Brabie. Ale niewiele z tego dla mnie wynika. Swoją drogą można powiedzieć, że Sławek wpisuje się w długą listę artystów, którzy próbowali ośmieszyć hellenistyczny wymiar piękna, aby przypomnieć: Man Raya, Kazimierza Podsadeckiego, czy radziecki film Świat się śmieje (reż Grigorij Aleksandrow., 1934). 


Wystawa Sławka Tomana w Galerii Lipowa 13 

Chyba Sławek stał się bardziej pop, niż krytyczny? Osłabił ostrze swego malarstwa, może znalazł się w sytuacji kryzysowej? Zobaczymy! Przestrzegam go, podobnie jak czyniłem to w stosunku do Łodzi Kaliskiej, aby nie wybierał drogi Salvadora Dali, gdyż doprowadziła ona jedynie do związku z pop-kulturą i reklamą oraz do kuglarstwa i wygłupu. Dali był niezrealizowanym wielkim filmowcem i krótko, do ok. 1949, malarzem, w przeciwieństwie do Luisa Buñuela, który do końca pozostał prawdziwym rewolucjonistą i surrealistą. Wielu twórcom polecam jego filmy i kryjące się w nich przesłania, które niekoniecznie należy realizować.

P.S. Komentarz do mojego tekstu (tzw. posta) z Facebooka Sławka Tomana: "dzięki Krzysztof, lekka przestroga zawsze dobrze robi:) chociaż w kilku miejscach bym się nie zgodził, np Barbie-Venus jest bardziej odniesieniem do współczesnej tresury dziewczynek, niż antycznej rzeźby, ale twój ogląd bardzo sobie cenię!!
p..."

środa, 9 lutego 2011

Akcja pomocy dla Leosia


Nieszczęście, o którym powyżej polega na rzadkiej chorobie synka Magdaleny Hueckel i Tomasz Śliwińskiego urodzonego w grudniu 2010. Po szoku, jaki przeżyli rodzice należy uczynić wszystko, aby się nie poddać i walczyć ze straszliwą chorobą. W tej walce może pomóc każdy człowiek dobrej woli, i  to w różny, nie tylko finansowy, sposób. Liczy się każdy gest i chociażby współczucie.  Trzeba pamiętać, że każdy z nas może w przyszłości oczekiwać podobnej pomocy. Piszę to wszytsko momencie, kiedy słowa są tak bezradne, ale jakże konieczne. 

sobota, 5 lutego 2011

"Nad nami jest pejzaż" (Jarosław Józef Jasiński, Galeria K2, Gołdap, styczeń-luty 2011)


Łatwo jest pisać  krytyczne teksty o Mirosławie Bałce, Wilhelmie Sasnalu, czy Caravaggiu ponieważ nie łączy się to z żadnym ryzykiem.  Oczywiście można to czynić, jeśli jest szansa na nową interpretację czy przewartościowanie w danym systemie sztuki i jej jakości artystycznych. Ale warto zajmować się tzw. prowincją artystyczną, gdyż tu także działają ważni twórcy, nie tylko dla fotografii polskiej. Tylko trzeba ich odnaleźć i promować!




Proszę spojrzeć na kilka "wewnętrznych pejzaży" Jarosława Józefa Jasińskiego z wystawy, która odbywa się w Gołdapi. Z jednej strony artysta wciąż tworzy w koncepcji "fotografii ojczystej" o pogodnym i romantycznym obliczu poszukując własnych, unikalnych stanów ducha analogicznych, jak np. Wiktor Wołkow czy Piotr Bułanow, aby wymienić kilku fotografów, którzy odkrywają piękno wschodniej Polski, zwłaszcza zimową porą. Jedno zdjęcie Jasińskiego jest szczególne – na horyzoncie widoczne jest samotne drzewo, zakomponowane symetrycznie, przytłoczone anielską potęgą chmur. Dlaczego anielską? – spyta ktoś. Ponieważ takie miałem odczucie, ale dla innych może być ono zbyt romantyczne.






Z drugiej strony artysta jest interesującym twórcą cyfrowych fotomontaży wykorzystujących skanowane negatywy. Mam na myśli przede wszystkim prace czarno-białe, w których łączy zdjęcia szkolne czy ślubne z fakturą muru bądź ławki, przeniesionej w innej realizacji do lasu. Warto zapamiętać bardzo wyrafinowaną kolorową pracę z czterema dziewczynkami trzymającymi pióra – symbole nieśmiertelności i wiary.





W cyfrowych pracach udaje się artyście uzyskać efekt przestrzenności i wyrazistości. Z pewnością wkroczył na drogę, jaką od lat kroczy Andrzej Różycki, a w latach 90. podążał Wojciech Prażmowski. Ale w swych pracach Jasiński potrafi wykorzystać efekt zdjęć zarówno rodzinnych, jak też anonimowych, które posiadają swą specyficzną poetykę określaną mianem magii. W tym zakresie jest także kontynuatorem „archeologii fotografii” Jerzego Lewczyńskiego – najwybitniejszego żyjącego fotografa polskiego.




Dlatego krytykom polskim polecam pisanie o pracach i pokazywanie takich interesujących artystów, jak np. Jarosław Józef Jasiński,  twórca nagradzanych eksperymentalnych portretów z konkursu Cyberfoto w Częstochowie, z których dwa pt. Autoportret - defragmentaryzacja (2004) pokazuję poniżej.


wtorek, 1 lutego 2011

"Re/integracja" , 11.07.2008 (zdjęcia K. Jurecki tekst Katarzyna Karczmarz)

Credo

Nie fotografuję intuicyjnie, choć czekam długo na odpowiednią chwilę, w której częściowo spełni się archetyp szczęścia lub współczucia. To są dla mnie ideały fotografii. Pomysły i koncepcje mam w umyśle/jaźni/duszy. Przypomina mi się niewielka książeczka z lat 80. XX weku Zen w sztuce łucznictwa, gdzie przedstawiano metaforę spełnienia i mistrzostwa, które są tym samym. Nie interesuje mnie ironia, "sztuka krytyczna", gra z widzem czy pop kultura, tylko rozwijanie i zgłębianie swej pamięci, także zbiorowej w poszukiwaniu spełnienia, czyli szczęścia - dla siebie i dla innych. Wciąż szukam, wciąż próbuję..., świadomy swej niedoskonałości  w osiągnięciu "prawdziwej fotografii".  

KJ

K. Jurecki, Re/integracja, 2008

K. Jurecki, Re/integracja, 2008

K. Jurecki, Re/integracja, 2008

K. Jurecki, Re/integracja, 2008 

  

Kilka fotografii – pastelowych obrazów, które kuszą mnie grą światła i barwy, trochę jak w kalejdoskopie. Są źródłem przyjemności patrzenia jako takiej: zatrzymują tym samym moją uwagę nieomal wyłącznie na sobie, a oddalają od realności, z której wzięły początek. Oto obraz w obrazie, zwielokrotnione odbicia, fragmenty postaci i barwa napawająca ciepłem i optymizmem. Abstrakcja tych fotografii jednak niecałkowicie oderwana jest od rozpoznawalnej rzeczywistości, proponuje mi zatem grę prostych skojarzeń: to na pewno jest czyjś dom, a w środku, za szybą jest spokój i ciepło, tak jak i wokoło – bo to przecież lipiec, jak wskazuje data w rogu każdego ze zdjęć.
Pojawiają się kolejne pytania o tożsamość takiego zapisu i o jego cel. Sam zapis: nieostre barwne zdjęcie to obraz właśnie, w samej swojej strukturze już zawierający sens. Chciałoby się powiedzieć, że to ciało obrazu. W tych fotografiach właśnie ono wydaje mi się kluczową siłą. To jego forma tak skutecznie działa estetyką i własną suwerennością wobec innych znaczeń, których bezustannie domaga się rozum, a których być może nie zawsze należy szukać. W moim odczuciu te obrazy, to zapis dla samego zapisu, czynność sama siebie mająca za cel. Czyste sprawozdanie z rzeczywistości jest tu nieistotne, chodzi raczej o wywieranie wpływu na fotografowaną rzeczywistość tak, aby to sam gest zapisu, a zaraz po nim cielesność obrazu były wartościami dominującymi.
Czy słuszne jest podążać w interpretacji tropem skojarzeń związanych z samym tylko przedstawieniem, tak jak skłania do tego zwyczajowe rozumienie obrazu fotograficznego? Czy może przeciwnie – należy poświęcić uwagę samej strukturze – ciału obrazu i w nim upatrywać sensu tych ekspresyjnych fotografii? Każda z tych dróg wydaje mi się kusząca istotna. Obraz, tak jak każdy inny obiekt ludzkiego doświadczenia, może być nieskończonym źródłem wrażeń i myśli, które znów mogą stać się przyczynkiem do odkrywania kolejnych dróg rozumienia świata – a to duża przyjemność, szczególnie w rozmowie z drugim człowiekiem.


Katarzyna Karczmarz
styczeń 2011

p.s.  Dziękuję pani Katarzynie za napisanie wnikliwego i  poetyckiego tekstu.

piątek, 28 stycznia 2011

"Ciałodruki" Iwony Gąsiorowskiej (dyplom na ASP w Gdańsku, grudzień 2010)


Nareszcie prezentuję ostatni dyplom z gdańskiej ASP, obroniony w grudniu 2010 roku przez Iwonę Gąsiorowską. Jego tytuł brzmi dziwnie Ciałodruki i odwołuje się do problematyki łączenia, stemplowania i odznaczania za pomocą fotomontażu. Niektóre prace a właściwie ich fragmenty (jakże dużo mogą one znaczyć!) przypominają mi o lekcji Man Raya, który powiązał fotografię z aurą snu. Inne bliższe są tradycji Zdzisława Beksińskiego przywołującego malarskie monstra o kiczowatym przesłaniu, czego nie zauważyło wielu kolekcjonerów i krytyków sztuki, nie mówiąc o młodych adeptach malarstwa. 




Zdjęcia I. Gąsiorwskiej są bardziej formalne, niż ideowe, poświęcone jakiemuś problemowi. W związku z tym znaczenie jej prac przesuwa się ku różnym zagadnieniom - oniryzmowi, cielesności, tajemnicy twarzy zakrytej połyskliwą materią. Są to realizacje świadomie grafizujące, poszukujące mocnej bryły, ale także może nie w pełni świadomie przywołujące znak śmierci, może nie do końca traktowany poważnie i jako ostateczny cel.




Można zastanowić się, gdzie autorka tych trochę "mrocznych" realizacji poszukiwała inspiracji? W fotografii czeskiej i słowackiej pisząc pracę teoretyczną pt.  Akt w fotografii czeskiej po II wojnie światowej. Charakterystyczne przykłady, gdyż taką postawę prezentuje np.  Michal Macku, twórca nowej techniki zwanej "gelażem". Jest to fotografia przede wszystkim, tak jak w przypadku Gąsiorowskiej, formalna - oparta na zderzeniu układów brył, które mają być jak najbardziej plastyczne w znaczeniu twórczości akademickiej.


sobota, 22 stycznia 2011

Kupiona niezależność, („Art & Business”, 2000 nr 12)

Problem niezależności, połączmy z finansowaniem prywatnych galerii przez państwo polskie w dalszym ciągu należy do najbardziej dyskutowanych. Dlatego zdecydowałem się zamieścić swój archiwalny tekst z 2000 roku. Bardzo nie spodobał się on niektórym decydentom ówczesnej artystycznej sceny gdańskiej, którzy w dalszym ciągu starają się eliminować z niej Marka Rogulskiego i jego galerię. A więc mój artykuł sprzed jedenastu lat w dalszym ciągu jest aktualny.




         Kupiona niezależność

        "Grzegorz Klaman jako kurator wystawy  pt. Forum galerii i innych miejsc sztuki w Polsce, która odbyła się w X – XI 2000 roku w Gdańsku w Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia i Galerii Wyspa po raz kolejny w latach 90. poruszył temat niezależności. Można stawiać różne diagnozy i próbować rozwiązywać ten problem w oparciu o różne modele teoretyczne. W postmodernistycznej rozgrywce liczą się zupełnie inne kategorie rezygnujące z pojęcia niezależności i alternatywności ze względu na ich utopijność.
Ale w każdym pluralistycznym państwie potrzebni są artyści dworscy służący określonej władzy (prawicowej, lewicowej) za określone pieniądze. Dlatego potrzeba dodatkowych dowodów bycia niezależnym i alternatywnym, aby działać pod protektoratem nie tylko uczelni, ale i Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego i państwowych Urzędów .
Galeria Wyspa jest w takim samym stopniu niezależna jak np. warszawski Foksal, a Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia jak Zachęta, z tą różnicą, że Zachęta decyduje co jest ważne w najnowszej twórczości polskiej, a Łaźnia później to upowszechnia (potwierdziła ten fakt wystawa Negocjatorzy Sztuki).
            Galeria Koło z Gdańska jest w takim samym stopniu niezależna jak krakowski Zderzak, który na tej wystawie został pominięty. Koło często pokazuje tych samych artystów co Zderzak, z tą różnicą, że to właśnie galeria krakowska wylansowała ich w II połowie lat 80. Przy okazji chciałbym zaznaczyć, że malarstwo Krzysztofa Gliszczyńskiego jest jednym z najważniejszych dokonań lat 90. w Polsce. 
            Łódzka Galeria Wymiany jest od lat galerią o charakterze konceptualnym (w  latach 90. nie odbyły się w niej żadne wystawy), lansującą wygodną dla siebie teorię o „niepodległym ruchu artystycznym”. Owszem, prezentuje ważny zbiór kolekcjonerski (jakich nie brakuje w Łodzi) oraz dwoje artystów prowadzących obecnie tę placówkę. Jest ona w takim samym stopniu niezależna, jak np. Galeria FF czy Galeria Manhattan, które w latach 90. zorganizowały po kilkadziesiąt wystaw.
            Takich wątpliwości i pytań można było znaleźć dużo więcej. Nasuwa się pytanie o wartości samej ekspozycji ? Ciekawie, „demokratycznie” zaprezentowała się poznańska Galeria AT, z interesującymi realizacjami Piotra Kurki i Leszka Knaflewskiego. To samo można powiedzieć o konsekwentnej twórczości (dla niektórych będzie ona nudna) Jacka Mrozowicza z łódzkiego Muzeum Artystów, wiernej koncepcji Kazimierza Malewicza i Ad Reinhardta oraz Tomka Matuszaka z Galerii Wschodniej, próbującego być bliżej życia, ale używającego form minimal-artowskich.
            Od wielu lat okazuje swą wrażliwość działając małymi, kruchymi formami Jan Gryka (Galeria Biała z Lublina). Największe wrażenie zrobiło na mnie malarstwo Doroty Podlaskiej, reprezentującej bydgoską Wieżę Ciśnień. Jest to rodzaj malarstwa wywodzącego się od Nowosielskiego, ale mówiącego wiele nt. religijności w ogóle. Prace fotograficzne Jacka Markiewicza są, co najwyżej bardzo kiepską formą artystyczną recepcji Jeffa Koonsa, w przeciwieństwie do rzeźby Pawła Althammera i studenckich aktów Katarzyny Kozyry. Markiewicz jest niestety epigonem w  zakresie pornograficzności, podobnie jak nieudolne echo Toscaniego  Bruno Tode (szczecińska Amfilada), który w odpowiednim czasie przestał być „nowym dzikim” na rzecz kolejnej polskiej mody ukazującej problem wzwodu członka. Powstaje pytanie czy opisywana wystawa była aż tak zła? Nie, gdyż nie różniła się niczym  in minus od ogólnego polskiego stanu wystawienniczego. Zresztą to prowadzący poszczególne galerie decydowali, co pokazać, a nie Klaman. Mało tego  ekspozycja prezentowała szereg nazwisk od lat obecnych na polskiej scenie artystycznej.        
            Na koniec zaznaczę, że ze zrozumiałych względów nie dano możliwości prezentacji, czyli nie zaproszono do omawianej wystawy gdańskiej Galerii Spiż 7 Marka Rogulskiego, która jest jedyną  znaną mi galerią rzeczywiście niezależną, tj. działającą poza strukturami uczelni, układów towarzyskich i mecenatem miasta. Poza tym prowadzona jest za własne pieniądze artysty.  Właśnie o nie, zgodnie z zasadami rynkowymi (a one już obowiązują) toczy się gra.  Pojęcie alternatywności jest nie tyle anachroniczne, co zupełnie nieadekwatne do modelu artystycznego lat 90. jaki dominuje w Polsce. Warto dodać, że Galeria Wyspa wydała kolejny numer „Żywej Galerii” za... pieniądze MKiDN, poświęcony galeriom biorącym udział w tej  wystawie.

Prezentowane były następujące galerie: wyspa (Gdańsk), amfilada (Szczecin), a.r.t. (Płock), AT (Poznań), Biała (Lublin), entropia (Wrocław), fort sztuki (Kraków), Koło (Gdańsk), moje archiwum (Koszalin), muzeum artystów (Łódź), otwarta pracownia (Kraków), ON (Poznań), Potocka (Kraków), Prowincjonalna (Słubice), Wymiany (Łódź), Wieża Ciśnień (Bydgoszcz), Wschodnia (Łódź) i QQ (Kraków)."


środa, 19 stycznia 2011

Czarny Łabędź / Black Swan 2010 reż. Darren Aronofsky

Nie jest to arcydzieło, nie jest to nawet film wybitny, choć bardzo sprawne nakręcony. Pomimo bardzo dobrej roli Natalie Portman i Barbary Hershey oraz poprawnej Vincenta Cassela, wielu zagadkowych momentów i zwrotów akcji film jest absurdalny w swym zasadniczym przesłaniu, choć ukazuje kulisy zawiści, ba wręcz walki o tytułową rolę oraz "ciemną stronę", głównej bohaterki, która aby zagrać tytułową rolę musi się wewnętrznie przełamać.




Co to oznacza w filmie amerykańskim? Narkotyki, miłość lesbijska, podporządkowanie się (także seksualne) reżyserowi Jeziora łabędziego z nowojorskiej opery w imię zrozumienia, a nawet utożsamienia się z tytułowym Czarnym Łabędziem z baletu. Teoretycznie wszystko w imię sztuki! Za dużo tego wszystkiego, jak na niewinną i delikatną postać graną przez Portman. Jej przemiana nie wygląda autentycznie, choć taki proces psychologiczny polegający na utożsamieniu się ze złem często występuje w sztuce nowoczesnej od XIX wieku, od romantyzmu.

Ale w ukazaniu zjawisk artystycznych pomiędzy halucynacją, koszmarem a realnością Arronofsky jest prawdziwym mistrzem oniryzmu, kontynuatorem lekcji Wojciecha Hasa, a przede wszystkim Romana Polańskiego (Dziecko Rosmary, Lokator), gdyż patrząc na poszczególne sceny gubimy się w labiryncie doznań tytułowej bohaterki, której psychika podobnie, jak u bohatera Zagubionej autostrady z filmów Davida Lyncha nie wytrzymuje napięcia i zaczyna „pękać”, pogrążać się, jak w malarstwie Francesca Goi, w nocnych koszmarach przypominających sceny  z Willi Głuchego.

To miał być film o autodestrukcji przychodzącej z idei słynnego baletu Piotra Czajkowskiego, a stał się pomimo wielu zalet kolejnym serialem z telenoweli zwanej Hollywood, która tego typu produkty tworzy równie szybko, jak krótko istnieją w naszej pamięci. Zostaje po nich tylko erotyzm i koszmar, dwie cechy mocno odciskające się na współczesnej psychice.